Od festiwalu minął miesiąc, w tzw. międzyczasie udało mi się uczestniczyć w innym festiwalu i napisać nawet jedną część relacji. Ars Independent został przeze mnie zaniedbany. Moje plany co do jakości uczestnictwa w nim w realizacji wyszły bardzo skromnie. Otóż pojawiłam się tylko na otwarciu, podczas którego wyświetlono bardzo dobry Brigsby Bear, oraz w piątek na dwóch filmach: Posmak tuszu i Symulację. O tych trzech filmach chcę dzisiaj krótko napisać.
Brigsby Bear, reż. Dave McCary
To metafilmowy obraz pokazujący, że nawet jako dorośli jesteśmy dziećmi i wciąż tkwi w nas nostalgia za prostymi, czasem prymitywnymi czy wręcz kiczowatymi bajkami z pluszowymi superbohaterami ratującymi świat przed ciemnymi mocami. To film, który najlepiej obejrzeć bez żadnej informacji, o czym jest fabuła, ponieważ przez pierwsze pół godziny filmu możemy poczuć się jak główny bohater, który poznaje świat, w jakim żyje. Zastanawiać się, który świat jest prawdziwy. Czy to ten stworzony przez fałszywych, jak później się dowiadujemy, rodziców – jest to świat skażony promieniowaniem, widziany z bunkru, z którego można wyjść tylko w masce przeciwgazowej, otoczenie, w którym pozory natury zapewniają poruszające się figurki zwierząt i co najważniejsze istnieje Brigsby Bear – kreskówka, która co tydzień przychodzi na kasecie VHS. Czy to ten, do którego James zostaje wywieziony w samochodzie policyjnym, gdzie czekają prawdziwi rodzice i siostra, których nigdy wcześniej nie widział, gdzie cieszy się żywym zainteresowaniem mediów, a zamiast Brigsby Bear telewizja emituje mnóstwo innych programów?
Bohaterowi trudno się odnaleźć w nowej rzeczywistości, gdzie najbliżsi próbują go „wyleczyć” z bycia fanem Brigsby Bear, który okazał się bohaterem animacji stworzonej przez fałszywych rodziców, nieznanej nigdzie indziej. To jednak dzięki tej bajce James poczuje w sobie powołanie to bycia twórcą filmowym, a do swojej pasji wciągnie kolejnych znajomych – razem tworząc film z góry skazany na bycie kultowym…
Brigsby Bear jest wciągającą opowieścią, kompromisem między racjonalną, dorosłą teraźniejszością a nostalgią, za niedojrzałą, lecz fascynującą, pełną kultowych, choć kiczowatych ikon przeszłością. To jeden z ciekawszych obrazów tego roku, który naprzemiennie emanuje ciepłymi i szorstkimi uczuciami oraz oferuje dużą dawkę humoru.
Ocena: 8/10
Symulacja, reż. Abed Abest
To irańskie kino przypadnie do gustu osobom, które lubią teatr. Bo akcja rozgrywa się w jednej zamkniętej przestrzeni, której wystrój jest ograniczony do niezbędnego minimum – wszystko w zieleni. Co mnie skojarzyło się z zielonymi płachtami na planie, które podczas obróbki filmu na komputerze zostaną wypełnione efektownym obrazem. Tu chodzi jednak o tytułową symulację pewnej dramatycznej w skutkach sytuacji, która została opowiedziana nam w kilku częściach, przedstawianych retrospektywnie. Kilku mężczyzn postanowiło odwiedzić dawno niewidzianego znajomego, choć ten nie jest zachwycony ich propozycją. Kończy się to na policji, gdzie mężczyźni wzajemnie się oskarżają o kradzież. Z kolei interwencja rodziny jednego z mężczyzn prowadzi do tragedii…
Uwydatnienie dramaturgii poprzez oszczędność środków jest ciekawą koncepcją na film (albo raczej teatr i na scenie lepiej by sobie poradził). Tylko że tej dramaturgii się nie czuje, dialogi są słabe, a cały film przeraźliwie nudny, z którego bym wyszła wcześniej, gdybym nie czekała na kolejny seans.
Ocena: 4/10
Posmak tuszu, reż. Morgan Simon
W tym roku szczęście mi dopisało, bo zwycięzcą czarnego konia filmu stał się właśnie Posmak tuszu (co jest tym bardziej zaskakujące, że w poprzednich latach zwyciężał jeden z dwóch filmów, którego nie udało mi się obejrzeć ;-)). Został on pokazany na festiwalu, ponieważ jeden z selekcjonerów uznał, że jest to na tyle dobry film, że zasługuje na większą uwagę nie tylko krytyków, ale przede wszystkim dystrybutorów. Po wysokich ocenach publiczności, które zaowocowały nagrodą dla tego francuskiego filmu, można się domyśli, że ów selekcjoner miał rację. Choć ja na początku miałam co do tego duże wątpliwości. Film na samym początku mnie zraził swoją estetyką, podkreślającą punkowe zainteresowanie głównego bohatera. Chłopak ze swoją ekipą grywa w różnych klubach głośne koncerty, mające więcej wspólnego z darciem się niż z muzyką. Ponoć o to chodzi w występach, które mają być pokoleniowym manifestem. Starsze pokolenia oczywiście tego nie rozumieją. I pokoleniowy brak porozumienia jest głównym problemem w relacji Vincenta z ojcem. Tata nie potrafi okazywać uczuć, synowi dodajmy, bo swojej nowej dziewczynie wyraża je nazbyt dosadnie. Nie potrafi zastąpić zmarłej matki, z którą Vincent miał udane relacje. O dziwo tę rolę, przynajmniej tymczasowo, potrafi odegrać Julia, dziewczyna ojca.
Posmak tuszu to krzyk niekochanego o uczucia. Zbuntowany Vincent miota się między różnymi przestrzeniami i ludźmi, szukając miłości. Ale nie miłości erotycznej, choć tą ostatecznie otrzymuje, lecz miłości zapewniającej poczucie bliskości, bezpieczeństwa, przynależności do kogoś. Jedna z ostatnich scen filmu, która niejednego widza zaskoczyła bierną postawą bohaterów, ich rezygnacją, jest chyba najbardziej dosadnym gestem buntownika – wydziedziczonego syna: nie dałeś mi swojej miłości, ja odbiorę twoją. Jednak w tej pełnej napięcia relacji ojcowsko-synowskiej znowu kobieta została sprowadzona do roli marionetki…
Jak wspomniałam, Posmak tuszu jest obrazem, do którego wchodzi się powoli, z pewnym oporem, który warto przezwyciężyć, by na koniec stwierdzić, że obejrzało się całkiem dobry film, a odpychający bohaterowie potrafią wzbudzić w nas empatię…
Ocena: 7/10
Brigsby Bear na pewno obejrzę, bardzo mnie zainteresował ten tytuł. Pozdrawiam!