Bikini Blue to kolejny przykład potwierdzający to, że nie warto sugerować się cudzymi opiniami (wiem, że mówiąc to przy pisaniu recenzji, strzelam sobie w stopę). Oceny znajomych niskie, „Tygodnik Kulturalny” tak skrytykował, że przez chwilę na prezentowane kadry filmu patrzyłam niemal z obrzydzeniem. Kiedy te kadry tak naprawdę są piękne. I oryginalne. Widziałam wiele filmów o uroczej, magicznej, onirycznej stylistyce, które przejawia się wyjątkową kolorystyką, ale tu scenografom, oświetleniowcom i monterowi udało się wydobyć taki obraz, jakiego nie widziałam. Trochę odrealniony, ponieważ nie miałam wrażenia, że film był kręcony w plenerze (poza scenami w parku), lecz to, że to brytyjskie miasteczko osadzone w realiach lat 50. zostało specjalnie wybudowane na potrzeby produkcji (i pewnie tak było) – a to nawiązuje dialog z scenograficznym zacięciem głównego bohatera Eryka, który w swojej pracowni realizował projekty do kolejnych spektakli. A wrażenie inscenizowanej scenografii potęgowało kameralność atmosfery filmu. Nasycona kolorystyka ociera się trochę o kicz i pozostalibyśmy na tym stwierdzeniu, że się tylko ociera, gdyby nie scenariusz, który już w ten kicz włazi z butami.
Jarosław Marczewski wykorzystał w filmie ciekawy i mało znany fakt historyczny, który sprawia, że o traumie po doświadczeniach z II wojny światowej można opowiedzieć zupełnie innymi środkami. Otóż w latach 50. w Wielkiej Brytanii istniały dwa szpitale psychiatryczne przeznaczone tylko dla Polaków. To jest pewien ewenement, bo jak mówił filmowy doktor Lipman, nie spotkał się we Francji ze szpitalem tylko dla Rosjan, czy w Hiszpanii ośrodkiem tylko dla Brytyjczyków. A jednak Polacy na emigracji pięć razy częściej niż Brytyjczycy wariują. To następstwo doświadczeń obozów koncentracyjnych, brutalnej śmierci najbliższych itp. Jednym z wariatów jest wspomniany już przeze mnie Eryk, grany przez Tomasza Kota (swoją drogą ma idealną twarz do grania szaleńców). Trafia do szpitala po tym, jak oblał się benzyną i się podpalił jadąc na motorze. Uratował go fortunny, w tym przypadku, wypadek, że wylądował w rzece, która ugasiła płomienie. Niedoszły samobójca ponoć w ogóle nie pamięta tego wydarzenia. Zanim o tym się dowiadujemy, poznajemy jego żonę Dorę (Lianne Harvey), położną, która odwozi swojego rocznego synka Paula do siostry, po to by sama mogła się wybrać w odwiedziny do męża. Nie spodziewa się, że spotkanie to będzie miało dłuższy i bardziej szalony przebieg niż można było sobie wyobrazić. Mąż bowiem postanawia opuścić na chwilę szpital, by móc spędzić kilka romantycznych chwil z ukochaną…
Trudno mi określić jakiego rodzaju film dostajemy. Psychologiczny melodramat? Bowiem sceny miłości przeplatają się z niekontrolowanymi wybuchami agresji i nieudolnym próbom przepracowywania traumy oraz dookreślania tożsamości, która wiąże się z pewną tajemnicą rodzinną Eryka. Na większość dialogów można przymknąć oko, bo w końcu rozmowa z szaleńcem nie przebiega normalnie. Tylko pojawiają się takie momenty, kiedy bohaterowie nagle postanawiają robić/mówić coś, co nijak nie pasuje do tego, co działo się sekundę wcześniej. Głównie razi tu zmienna postawa Dory, która chyba od męża zaraziła się chorobą psychiczną, bo postępuje wbrew zasadom jakiejkolwiek logiki. Na przykład, dlaczego chcąc ratować męża, uciec od niego, czego nie może z powodu braku kluczyków do motoru, nagle postanawia się rozebrać i uprawiać z nim seks?! Bo oddał jej kluczyki, po tym jak uratował żółwia, którego ona chciała utopić?! Końcówka filmu robi się zbyt melodramatyczna, przemowa Eryka w garażu przypomina trochę Wielką Improwizację, z której ostatecznie nic sensownego nie wynika.
Bikini Blue jest pięknym filmem o onirycznej aurze, który w ostatnich scenach za bardzo ociera się o kicz (co nie zostaje w żaden sposób uzasadnione, jak np. w Córkach dancingu) i w gruncie rzeczy sporo na tym traci. Ale do 2/3 filmu to całkiem dobre i ciekawe kino artystyczne.
Ocena: 7/10
PS. Zapomniałam wspomnieć, że kompozytorem muzyki jest Bartosz Chajdecki, ten sam, który „skomponował” muzykę do najgłośniejszego filmu z Tomaszem Kotem Bogowie. Jest tu więc coś miłego dla ucha, miejmy nadzieję, że tym razem to naprawdę robota Chajdeckiego.