KNG dzień IV: Nauczycielka, Miłość w Mieście Ogrodów, Szatan kazał tańczyć

Z pewnym opóźnieniem relacjonuję kolejne dni festiwalu Kina na Granicy, z którego już wróciłam. Ogólne refleksje podsumowujące pojawią się w ostatnim wpisie – prawdopodobnie pojutrze. Tymczasem wracam do filmowych doświadczeń z poniedziałku (o hotelowych pisałam na prywatnym koncie FB – one przyczyniły się do pewnych opóźnień w relacjonowaniu). Z pewną przykrością muszę stwierdzić, że po raz kolejny czesko-słowacki film okazał się filmową perełką dnia, kiedy pozostałe dwa seanse z polskimi produkcjami okazały się mniejszymi lub większymi rozczarowaniami.

Nauczycielka, reż. Jan Hřebejk

To jedyna poranna projekcja festiwalowa, która zmotywowała mnie do wcześniejszej pobudki. I nie żałuję. Historia nauczycielki szkoły, która wydarzyła się naprawdę, została w filmie dobrze i ciekawie opowiedziana. W tym obrazie urzekł mnie doskonale podkreślony klimat lat 80. – bo wtedy ta sprawa miała miejsce – za pomocą wystroju wnętrz mieszkań bohaterów [tapety w geometryczne wzory], które równocześnie wskazywały status majątkowy rodziny. Ducha minionej epoki przypominały ubrania postaci, obowiązkowa szatnia dla uczniów i rodziców, która mieściła się z metalowym boksie, latarnie, autobusy itd. Scenografia, kostiumy, które dzięki długim ujęciom kamery na początku filmu, można było wnikliwie zaobserwować, były pierwszymi elementami, sprawiającymi, że całym sercem byłam w historii filmowej, choć jeszcze jej nie znałam. Głównym wydarzeniem, do którego zostały dobudowane retrospektywne wątki filmowe, jest zebranie rodziców, które zostało zwołane z powodu niewłaściwego zachowania nauczycielki względem jednej uczennicy. Przez pierwsze kilkanaście minut nie wiemy, co dokładnie się wydarzyło. Poznajemy początek pracy nauczycielki w szkole, która chcąc poznać swoich uczniów, prosi ich o zaprezentowanie… zawodów wykonywanych przez ich rodziców. W ten sposób przed nauczycielką otwiera się szeroki wachlarz znajomości i możliwości, które w tych ciężkich komunistycznych czasach, ułatwią życie. Pod warunkiem, że rodzice zechcą współpracować. Przepraszam, źle. Pod warunkiem, że rodzicom zależy na dobrych ocenach swoich dzieci.
Przed projekcją, życzono nam nie miłego seansu, lecz mocnych wrażeń. Film w istocie ich dostarczał, choć nie można w przedstawianiu tej historii odmówić obecności humoru. Kreacje bohaterów i ich pomysły owocowały nieraz tak absurdalnymi sytuacjami (wszak obecność absurdów w latach 80. była czymś naturalnym), wykraczającymi poza racjonalne myślenie, w przypadku tytułowej bohaterki wchodzące wręcz w hipokryzję – że co chwilę na widowni można było usłyszeć śmiech. Śmiech będący z jednej strony swoistą obronną, z drugiej świadectwem naszego zdystansowania do prezentowanej historii, jak i do realiów (dobrze nam Polakom znanych), w których ona się rozgrywała. Nie tylko głównej bohaterki zachowanie sprawia, że wobec obrazu filmowego czujemy się irytująco bezradni, zwłaszcza wobec brakującego jej samokrytycyzmu. Podobne emocje wywołują w nas rodzice obecni na zebraniu, którzy najpierw udają, że nie znają sytuacji, a potem chcą zamieść problem pod dywan. Tak naprawdę sportretowani zostali tu przedstawiciele różnych warstw społecznych, zawodów i poglądów wobec panującej władzy – każdy musi na swój sposób zmierzyć się z sytuacją, w której można posłusznie trwać „bez wychylania się”, albo stać się opozycjonistą, pamiętając, że w tym świecie jednostki bez oparcia są z góry przegrane.
Świetnie zagrane i opowiedziane. Zdecydowanie najlepszy film tego festiwalu.

Ocena: 8/10

Miłość w Mieście Ogrodów, reż. Ingmar Villqist, Adam Sikora

Ten film chciałam obejrzeć z dwóch powodów: główną rolę gra Ireneusz Czop, który pojawił się przed i po projekcji, oraz akcja rozgrywa się na Śląsku, w tym moim rodzinnym Bytomiu (planem filmowym była m.in. sala baletowa Opery Śląskiej). I muszę przyznać, że mam ogromny problem z oceną tej produkcji. Z jednej strony w tej opowieści było coś, co mnie uwodziło: piękne, nowoczesne wnętrza, obraz Śląska z perspektywy najnowszych imponujących projektów architektonicznych (co za odmiana, bo zwykle pokazuje się zrujnowane kamienice i familoki), a także piosenka śpiewana przez Agnieszkę „A ja rozumiem”, co mnie zaskoczyło, kiedy uświadomiłam sobie, że parę dni po sensie, wciąż żyje w mojej głowie. Powinnam do tej listy dodać Michała, granego przez Czopa, tylko że mimo pewnej słabości, jaką żywię do niemal wszystkich postaci tego aktora, nie mogłam nie dostrzec, że architekt jest równocześnie postacią… obrzydliwą? Wstrętną? To trochę za mocne epitety, które przydadzą się raczej przy opisie kolejnego filmu. Żałosną i żenującą – to zdecydowanie lepiej oddaje postawę Michała. Tu nie razi mnie dość dobrze znany i wielokroć ograny w filmach (i literaturze) kryzys wieku średniego, który przejawia się tym, że mężczyzna zamierza zmienić żonę na młodszy model. W tym filmie Michał nie myśli chyba jeszcze o wymianie, kiedy zakochuje się w dwudziestodwuletniej tancerce (dobór Michaliny Olszańskiej do roli baletnicy jest tak fatalny, że mam wrażenie, że twórcy w życiu żadnej baletnicy nie widzieli – dziewczyna jest zbyt masywna i ciężka, nawet jak na odgrywanie tancerki z problemami owocującymi przybieraniem wagi – jest niewiarygodna). W postawie architekta żenuje to, że staje się niewolnikiem obiektu, w którym jest zauroczony, a dziewczyna to wykorzystuje. Nieprzyjemnie się na to patrzyło. Mogę tu wydać się niesprawiedliwa, gdyż żona też święta nie jest. Do tego wszystkiego dochodzą w założeniu skomplikowane, w efekcie całkiem pozytywne na tle innych filmów relacje z synem i niewyjaśnione sprawy ze schorowaną matką.
Po projekcji z widowni padło pytanie do reżysera: co nowego chciał przekazać w historii, którą tak dobrze znamy. Artysta mówił coś o drobnych impulsach, a pozbawieniu tej opowieści patosu i wielkich wzruszeń. Tylko tak naprawdę to zaowocowało filmem bardzo niemrawym, wręcz nijakim, w dodatku słabym warsztatowo. Najsłabszą stroną jest scenariusz, bo dialogi są tak złe, że stały się przyczyną niepożądanego śmiechu, to z kolei przekłada się na wiarygodność postaci. Albo niefortunnie dobrani odtwórcy postaci (tu nie pasuje Olszańska, odtwórcy głównych ról są w porządku, zwłaszcza jak się pomyśli, że w pierwszej wersji Michała miał grać Chyra…), albo źle napisane role, którym nie pomoże nawet najlepsze aktorstwo. Dodanie kilka nieznaczących scen pokazujących brzydszą stronę Śląska dla samej idei negującej, że obraz tego regionu jest wyidealizowany – nie tylko się nie broni, ale sprawia wrażenie, że reżyser nie mógł się zdecydować, co tak naprawdę w tym filmie chciał pokazać. Zwłaszcza że już jedną poważną zmianę wprowadził, odświeżając zdjęcia w nowej obsadzie aktorskiej. Chciałoby się, by po tym pierwszym publicznym pokazie filmu, twórcy przemyśleli, czy warto go w obecnym charakterze wypuszczać do dystrybucji.

Ocena: 5/10

Szatan kazał tańczyć, reż. Katarzyna Rosłaniec [premiera 5.05]

Dopiero teraz dowiedziałam się niesławie Katarzyny Rosłaniec, która w swojej twórczości koncentruje się na pokazaniu kontrowersyjnych obrazów młodzieży. Widziałam głośny film Galeriankiktóry zapamiętałam jako dobry i mocny obraz przedstawiający konkretne i wówczas nowe zjawisko wśród młodzieży. Było w tej produkcji coś świeżego, szokującego, z wyrazistym przekazem. Bejbi blues, drugi film reżyserki jakoś mnie ominął i po zapoznaniu się z opiniami, które uznały, że jest on słabszy od najnowszego filmu Rosłaniec – wiem, że nie chcę go oglądać. Szatan kazał tańczyć jest filmem piekielnie złym, z szatańską misją niszczenia innym dwóch godzin życia. To był pierwszy seans tego festiwalu, podczas którego ludzie wychodzili albo zerkali na zegarek. Rosłaniec stworzyła eksperyment filmowy, który wyróżniał się kwadratowym kadrem (albo prostokątnym w wertykalnym ułożeniu) i montażem 54 dwuminutowych scenek, które według autorki można ułożyć w dowolnej kolejności, tworząc kilka tysięcy kombinacji, jednak każda z nich doprowadzi do tego samego zakończenia. Trochę bałam się, że będzie to montaż w stylu, jaki pojawia się w 11 minutach, ale czymże były te obawy, na tle tego, co ujrzałam. Wulgarny, obleśny, wstrętny, obrzydliwy, pornograficzny zbiór scenek na czele z główną bohaterką, który nie tworzy żadnej konkretnej narracji [prawie jak u Masłowskiej]. Bohaterka jest młodą debiutantką, która napisała polski odpowiednik Lolity i po odbyciu trasy promocyjnej, próbuje zabrać się do pisania kolejnej książki. Tak właściwie można by opisać jakąś część „fabuły” filmu. W tle pojawią się problemy z nadużywaniem wszelkiego rodzaju używek, nimfomanią, bulimią i chorobami sercowymi.
Nie mam pojęcia, co reżyserka chciała przekazać przez ten film, co chciała w nim pokazać. Bo wiecie, te sceny nawet nie szokują. Zwłaszcza w takim natężeniu. One potwornie nużą. Cały film jest potwornie nudny i nawet jakby chciało się dostrzec, jakiś głębszy problem, złapać się kurczowo jakiegoś padającego tam terminu określającego jakiś problem zdrowotny czy społeczny, np. anoreksja, to wkrótce okazuje się, że za tym nie kryje się żadna refleksja. To „dzieło” można rozpatrywać w kategoriach grzechu wszelakiego rodzaju: od bluźnierstwa po nierząd – obejrzenie tej produkcji może stanowić formę bardzo ciężkiej pokuty. Niewiele jest kar, które mogłyby się z tym równać. Jeśli więc nikogo nie zabiliście, to omijajcie ten film szerokim łukiem.

Ocena: 1/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *