Święta to okazja, podczas której można swoim znajomym zaprezentować swoje umiejętności kulinarne. W tym roku wyjątkowo do nas nie przybędzie dużo gości, więc mogłam spokojnie poeksperymentować, wykorzystując nowe przepisy na tradycyjne wypieki i inne ciasta. Podstawowym elementem każdego bożonarodzeniowego stołu są oczywiście pierniczki i piernik. Przepisów na pierniczki realizowałam już sporo, wciąż szukając tej idealnej receptury, która pozwala wygodnie przygotować i zagnieść ciasto oraz już na drugi dzień, bo pieczeniu są zdatne do spożycia (odradzam przepis z książki Jedno smaczne danie wyd. Reader’s Digest – po miesiącu nadal pierniczkami można było zęby łamać). W tym roku wykorzystałam przepis Joanny Furgalińskiej z książki, której recenzję zamieściłam na fanpage’u:
O tej książce pisałam jednak z perspektywy bardziej kulturoznawczej, bo interesowała mnie forma publikacji niż jej praktyczność. Ostatnio doszłam do wniosku, że to taki „cookbook pauperum” – doskonała książka dla analfabetów. I choć z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że nie dałoby się zastosować instrukcji zawartych w tej książce bez słownictwa określającego temperaturę czy ilość składników, kiedy przejrzy się dawne książki kucharskie, to zauważy się, że tam nie podaje się żadnych liczbowych danych, zamiast tego używa się takich określeń jak: trochę, niemało, ile tam chcesz.
Teraz mogę się wypowiedzieć o jej praktyczności, bo w Polskiej kuchni znalazłam przepis na tradycyjne pierniczki. Zacznę od tego, że nie mogę zrozumieć, jak można używać miksera do zagniatania ciasta. Wiem, że są specjalne haki, mój sprzęt też taki posiada, ale w praktyce on zlepia składniki i je kruszy. Do zagniatania potrzeba nacisku, a nie kręcącego się haka. Spotkałam się z podobnym instrukcjami na opakowaniach półgotowych ciast i to można im wybaczyć, bo to są produkty, gdzie liczy się szybkość i wygoda, ale jak w książce promującej tradycję, można pisać takie bzdury? (A właściwie rysować, bo ów graficzny mikser miał zwykłe widełki, a nie coś, co pozwoliłoby zagniatać). Mam wrażenie, że autorka kopiując tradycyjne receptury, ich nie przetestowała, bo by wiedziała, że takiego ciasta się nie zmiksuje i… nie zagniecie. Dobra, nie jestem mistrzynią zagniatania ciasta, ale próbowałyśmy go zagnieść obie z mamą. Jej udało się zrobić kulkę, która po próbie rozwałkowania się kruszyła, zwłaszcza kiedy blat i wałek był oprószony mąką. Będąc na skraju załamania, przypomniało mi się, jak w innych przepisach pisało się o mleku, którego należy dolewać, kiedy ciasto jest za suche. I to uratowało masę przed wylądowaniem w koszu. Nadal nie było idealnie, bo w trakcie wałkowanie na mące, ciasto schło i się kruszyło, ale dało się z niego uformować świąteczne figurki. Dodam, że podany czas w przepisie jest bardzo umowny, 10 minut to zdecydowanie za krótko, spokojnie można piec dwa razy dłużej.
Na razie książka Joanny Furgalińskiej bardziej sprawdza się jako ciekawy artefakt w historii kulinarnej niż zbiór zaufanych receptur. (Na marginesie dodam, że podawanie ilości składników w jednostce dag jest o tyle mylące, że przyzwyczajona do podawania wszystkiego w jednostce gramów, musiałam poświęcić dwa razy więcej czasu, aby się upewnić, czy na pewno dobrze odmierzyłam właściwą ilość).
Dwa kolejne ciasta upiekłam według przepisów Joanny Niedobeckiej, autorki bloga Domowe wypieki. Na pierwszy ogień poszedł sernik na spodzie brownie. Mój błąd polegał na tym, że powinnam była go piec dzień wcześniej, żeby zdążył przeleżeć w lodówce, jednak dzisiaj, dobę po pieczeniu, dostrzegam walory smakowe sernika, którego wilgoć zdążyła przejść do suchego spodu – on owszem, jest przepyszny, ale kroiłam go chyba pół godziny. Nie jestem przekonana, czy na pewno trzeba piec spód przed dodaniem twarogu, bo jeśli konsystencja brownie będzie krucha, a nie płynna, to można od razu piec obie połowy ciasta, wówczas spód nie wyjdzie taki suchy i może obie warstwy lepiej ze sobą się połączą. Niemniej jednak efekt jest zadowalający, rodzinie smakuje.
Drugim ciastem był piernik. W przepisie zmieniłam jedynie suszone owoce, których nie lubię, na orzechy. I formę, bo wymaganej nie miałam, dlatego tak dziwnie wygląda ;-). Wyszedł dobry, lecz trochę suchy, bo 60 minut pieczenia to trochę za dużo i powoli zaczął się przypalać.
W takich książkach brakuje mi porad, które blogerki czasem podają w swoich wpisach, np. co zrobić, jeśli ciasto wyjdzie za rzadkie; czy choćby możliwości zadawania pytań w komentarzach. Musiałam posłużyć się własną intuicją i doświadczeniem.
W książce Joanny Niedobeckiej, w przeciwieństwie do wcześniej wspomnianej, każdy przepis jest opatrzony zdjęciem gotowego wypieki. Czy wzbudzały we mnie kompleksy? Nie, sądzę, że sernik wyszedł mi podobnie, a piernik przez zmianę formy siłą rzeczy musi wyglądać nieco inaczej.
A wy eksperymentujecie z nowymi przepisami, czy na święta realizujecie zaufane receptury z długą, rodzinną tradycją?