Poprzedniej nocy miałam możliwość uczestniczenia w drugim (w moim życiu) ENEMEFie, tym razem w zabrzańskim Multikinie. To co mnie zaskoczyło, to stosunkowo niewielka liczba widzów, która nie wypełniła nawet połowy sali. Nie wiem, czy to kwestia terminu, lokalizacji czy tematu wydarzenia. Co do tego ostatniego, po widzach można było rozpoznać, że będą dominować ekranizacje książek młodzieżowych, z naciskiem na powieści Johna Greena. Po obejrzeniu tych filmów, wiem, że lektura tych książek byłaby dla mnie stratą czasu. Ale po kolei…
Największym przebojem filmowym tej nocy były Papierowe miasta. Jest to przyjemna młodzieżowa komedia o przyjaźni, miłości i odkrywaniu własnej tożsamości. Głównym bohaterem jest Quentin, który od dziecka jest zakochany w swojej sąsiadce Margo. W szkole podstawowej ich drogi się rozeszły, każdy miał inne cele w życiu, spędzał czas w innym towarzystwie. Aż do pewnej nocy, kiedy Margo chce pożyczyć od Q samochód. Ten niechętnie zgadza się na nocną eskapadę, której motywem przewodnim jest zemsta na byłych przyjaciół Margo. Po tej nocy dziewczyna znika. Zaniepokojony Quentin, u którego zrodziła się nadzieja na przyszły związek, postanawia podążać za wskazówkami sąsiadki, aby ją odnaleźć. W poszukiwania angażuje swoich najlepszych kumpli z klasy.
Dalszą część fabuły można przewidzieć, gdyż w niczym nie różni się od wielu podobnych filmów. To co w tym filmie podobało mi się to motyw papierowych miast i postaci – nie sposób w tej sytuacji nie pomyśleć o postmodernistycznych bohaterach literackich i filmowych, którzy sami w sobie nic nie znaczą, ich cała obecność w dziele ogranicza się do etykietki z nazwiskiem, wokół którego tworzy się mit. Margo szuka swojego miejsca w papierowym mieście, bo czuje się taką papierową gwiazdą szkolną, na którą została wykreowana, ale kim naprawdę jest – tego nie wie sama dziewczyna.
Z dala od zgiełku to chyba jedyny film, który wzbudził we mnie mnóstwo emocji, zaskakiwał zwrotami akcji, skupiał moją uwagę licznymi wątkami zapętlającymi się w najmniej spodziewanych momentach. Z dala od zgiełku chętnie bym przeczytała, gdyby nie początkowe brutalne sceny ze zwierzętami, na które jestem bardzo przeczulona. Fabuła jest osadzona w XIX wieku, co już sprawia, że jestem nią bardziej zainteresowana. Szczególnie kiedy główną bohaterką jest kobieta niezależna. Niestety nie można powiedzieć o niej rozważna i bardzo traci w oczach nie tylko odbiorców, ale też w swoich, kiedy ulega urokowi żołnierza. Podobało mi się to, że konfliktowe sytuacje, związane z przemocą wobec Bathsheby, zostają szybko rozwiązane. Zwykle w takich powieściach rozwija się ten wątek przedłużając irytację odbiorcy: czemu do diaska ona się od niego nie uwolni/ nie zabije go itd. Nie można spodziewać się innego zakończenia niż tego zasugerowanego na wstępie, co dla całości tworzy pewną klamrę kompozycyjną.
Nie czytałam żadnej książki Nicholasa Sparksa, za to większość z nich znam doskonale z filmowych ekranizacji, które bardzo lubię. Szczególnie te, w których obecna jest retrospekcja, dotycząca głównych bohaterów lub ich znajomych. Odtwarzana za pomocą pamiętnika czy listów.
Najdłuższa podróż to akcja rozgrywająca się między areną Rodeo a galerią sztuki współczesnej. On ujeżdża byki i jego życie jest związane z rodzinnym ranczem, ona od dziecka interesuje się sztuką i po skończeniu szkoły wyjeżdża do Nowego Jorku na staż. Wydawałoby się, że związek tych dwojga ludzi jest skazany na porażkę. Równocześnie poznajemy wielką miłość Iry, starszego pana, którego młodzi bohaterowie wyratowali z płonącego samochodu. Za pomocą jego listów przenosimy się do lat 40., kiedy Ira poznaje młodą i piękną Żydówkę – Ruth. Na drodze do szczęśliwego związku staje II wojna światowa, brak dzieci… Ale czy nie powiedziano, że miłość zwycięża wszystko?
Ten melodramat nie rozczaruje miłośniczek historii pisanych przez Sparksa. Emocjonujący, pełen namiętności, dramatyczny.
O Gwiazd naszych wina było głośno rok temu i właściwie do teraz słychać echo tego przeboju filmowego, który wykorzystują do promowania kolejnej powieści Johna Greena. Co w tej historii miłosnej jest takie wyjątkowe? Chyba to, że jest to miłość pozbawiona uprzedzeń i ograniczeń (choć te fizycznie są widzialne). Poznają się w grupie wsparcia dla osób chorych na raka. Ona po raku tarczycy zaczęła mieć problemy z wydolnością płuc, w związku z tym jedno z nich straciła. On po amputacji nogi, w której był kostniakomięsak. Wśród ich przyjaciół znajduje się Isaac cierpiący na siatkówczaka, który zabrał jedno oko, niebawem zabierze drugie. To grupa nastolatków, którzy żyją na granicy życia i śmierci, a tej drugiej przestali się bać wiele lat temu. Mimo ograniczeń, jakie nakłada na nich choroba, starają się spełniać swoje marzenia i patrzeć pozytywnie na życie, choć często jest o to bardzo trudno. Zwłaszcza kiedy po kilku miesiącach spokoju choroba wraca.
Film broni się podjętym tematem, o którym trudno mówić bez emocji i współczucia. I to prawdopodobnie jest tym czynnikiem, które odpowiada za falę zachwytów ze strony odbiorców. Dla mnie jednak ten film jest strasznie banalny i płytki. Nie lubię, kiedy przeciętny melodramat próbuje się wyróżnić za pomocą drażliwego tematu, którego bezpiecznie jest nie krytykować. Niesamowicie mnie irytowała postać Hazel, która zgodnie z tym co powiedział Peter van Houten, jej ulubiony (do pewnego czasu) pisarz, jest naiwną dziewczyną, przyzwyczajoną do spełniania jej wszystkich zachcianek, z litości dla jej choroby. Oceńcie sami, jak można jechać do pisarza i żądać, by ten opowiedział dalszą część powieści, która nigdy nie została napisana?! Dzieło w pewnym momencie się kończy i reszta ma pozostać w wyobraźni czytelnika. Żądanie dalszej części historii jest charakterystyczne dla dzieci, które jeszcze nie rozumieją, jakimi prawami żyje twórczość, nie tylko literacka. Choć życie nie rozpieszcza Hazel, to na pewno jest ona rozpieszczana przez rodziców. Nie dość, że jedynaczka, to jeszcze śmiertelnie chora i zakochana w śmiertelnie chorym chłopaku. Trudno się nie litować nad taką osobą.
A cała historia miłosna przypomina Szkołę uczuć, której osobiście nie lubię, natomiast jest to ulubiony film wielu osób. Nie powinna więc dziwić popularność Gwiazd naszych wina.
Za tydzień kolejny ENEMEF, tym razem poświęcony filmom muzycznym. Najprawdopodobniej będę.