Wiele filmów przekonało mnie do poglądu, że nie lubię dokumentów muzycznych. Na kilku festiwalach zdarzyło mi się trafić na kilka wyjątkowo interesujących. Mój stosunek do filmów muzycznych jest taki sam jak do sportowych – mam do nich dystans, ale wiążę z nimi nadzieję, że akurat obejrzę te wyjątkowe, które na długo zapadną mi w pamięć. Na muzycznym ENEMEFIE zafundowano widzom dwa dokumenty muzyczne oraz dwa filmy fabularne. Te drugie były miłą odskocznią od tych pierwszych.
Zaczęło się od premiery wieczoru, czyli dokumentu biograficznego dotyczącego Amy Winehouse. Nazwisko kojarzyłam, twórczość raczej nie, choć mam wrażenie, że jej nazwisko na mojej playliście się pojawiło. Jednak kiedy usłyszałam ją, to wiem, że nie mogłam jej nigdy słuchać. To nie na moje uszy. Nie mam nic przeciwko jazzu, przekonały mnie do niego dwa filmy: Whiplash (który swoją drogą byłby idealny na tę noc) oraz Klub Jimmy’ego. Jednak głos Amy i jej wizerunek, osobowość zraziły mnie do niej. Oglądanie tego filmu było trudne także przez warstwę wizualną. Amatorskie i „z ręki” wykonane nagrania kiepskiej jakości obrazu, migotanie fleszy, chaos w kadrach… Odetchnęłam, kiedy bohaterka umarła (choć konstrukcja fabuły sprawia, że widz nieznający jej życiorysu, uśmierca ją kilka razy wcześniej). Po totalnym miszmaszu pojawił się spokojny obraz i przepiękna żałobna muzyka, która do teraz w uszach mi brzmi.
Po ciężkostrawnym dokumencie przyszła kolej na film lżejszy i przyjemny w odbiorze, choć nie jest on pozbawiony trudnych tematów i dramatycznych scen. Jednak całą historię można zaliczyć prędzej do tych nastrajających optymistycznie. W końcu skromność i dobre chęci wygrywają, a bogaci i sławni wiele tracą.
Wbrew temu co sugeruje plakat – nie jest do historia o miłości. Tzn. jest, ale o miłości do muzyki. Greta po rozstaniu z chłopakiem przeprowadza się do przyjaciela, który ją zabiera do klubu, gdzie zostaje zaproszona na scenę. Po występie podchodzi do niej producent muzyczny, który znajduje się właśnie na życiowym zakręcie: stracił pracę, nie ma dobrego kontaktu z córką ani perspektyw na poprawę swojej nędznej sytuacji finansowej. Dan dostrzega w piosence Grety potencjał i namawia ją do współpracy. Nie mogąc liczyć na wsparcie wytwórni, postanawiają nagrywać piosenki nie w studio, lecz na mieście: na ulicy, dworcu, moście, łódce, dachu… Tym samym tworzą coś oryginalnego oraz jednoczą znudzonych życiem ludzi.
Soundtrack filmu gorąco polecam, bo są same świetne kawałki. Sama poluję na płytę. Zdecydowanie to był najlepszy film tej nocy. Darzę go szczególną sympatią, bo przypomina mi on o pewnym wieczorze spędzonym z kuzynką, której znajomi nagrywają własną płytę w domowym studio. Klimat ich muzyki jest trochę podobny do tej delikatnej twórczości Grety, która nawiasem mówiąc miała coś w sobie z mojej kuzynki, natomiast Dan kojarzył mi się z Thomasem Andersem. Nic dziwnego, że polubiłam tę parę bohaterów, prawda?
O Sugar Manie nie mogę za wiele powiedzieć, gdyż częściowo ten film przespałam. Jednak historia tego piosenkarza jest wyjątkowa. Jak to nagle po latach ciszy, pogodzenia się z tym, że wielkiej kariery muzycznej nie zrobi (zresztą chyba Sixto Rodriguezie na tym specjalnie nie zależało) okazuje się, że w innym zakątku świata, w RPA jest wielką gwiazdą muzyczną, idolem, którego wyzwolona piosenka I wonder stała się hymnem buntowników walczących przeciw apartheidowi. Historia płyty, która z Ameryki nagle dostała się do RPA też jest ciekawa.
To chyba pierwszy film braci Coen, jaki miałam okazję zobaczyć. Byłam szalenie ciekawa, na czym polega specyfika ich twórczości. Czyżby na niespiesznej, refleksyjnej akcji i przyćmionej atmosferze? Czy może przełamaniu ciężaru niektórych scen rozbrajającymi i beztroskimi bohaterami, do których w tym filmie zaliczam rudego kota zwanego Ulyssesem?
Choć podróż Llewyna do Chicago nie zajmuje nawet połowy scenariusza, to można śmiało określić Co jest grane, Davis? filmem drogi. Jest to droga folkowego artysty do odnalezienia własnego przeznaczenia, którym muzykowanie raczej nie jest. Llewyn musi uporać się z echem zmarłego partnera muzycznego, byłymi dziewczynami, własną dumą nie pozwalającą śpiewać płytkich piosenek, brakiem pieniędzy i mieszkania, chorym ojcem, niechęcią menedżerów do jego twórczości i wiecznie uciekającym kotem.
Warto iść do kina na „Amy”, jeśli ceni się jej muzykę? Czy film jest tendencyjny i lepiej sobie darować? Nieźle piszesz, będę zaglądać. 🙂
Jak jesteś jej wielbicielką to bez wątpienia jest to dla Ciebie pozycja obowiązkowa, na pewno będzie to ciekawe doświadczenie muzyczne, bo sporo tam pełnych piosenek jest. Mnie Amy nie przekonała do siebie ani muzyką ani swoją osobowością.
Dzięki. 🙂
A właśnie niedawno w telewizji słyszałam o Amy, ale jak tak czytam, to chyba zrezygnuję, w sumie sporo negatywnych ocen czytałam.