Zadie Smith to moje stosunkowo niedawne odkrycie, o ile można odkrywać postać dobrze znaną i cenioną w środowisku literackim. Jej najpopularniejsza powieść Białe zęby nie zrobiła na mnie duże wrażenia, być może okoliczności czytania tu nie sprzyjały (na szybko, na zajęcia), ale zaintrygowała mnie na tyle, by sięgnąć po Swing Time, której wielowymiarowość przekonała mnie, że Smith to pisarka warta lekturowego śledzenia. I teraz po długim tygodniu spędzonym nad jej zbiorem esejów wiem, że jej książkom służy nieśpieszna lektura, jeśli kiedyś wobec jakieś książki Smith ktoś powie, że połknął ją w jeden wieczór – nie wróży to dobrze ani autorce, ani czytelnikowi. Autorce z dwóch powodów – albo przez kogoś zostanie źle odebrana, albo jej książki okażą się zbyt przystępne, niestawiające wymagań czytelnikowi. Czytelnikowi, bo prawdopodobnie zbyt wiele uronił z lektury.
O Widzi mi się zrobiło się głośno nie tylko dzięki odpowiednim działaniom promocyjnym, ale też za sprawą zarzutu pewnej blogerki do redakcji i korekty tekstu. Choć wydawnictwo Znak faktycznie ostatnio mniej przykłada się do korekty, o czym przekonałam się zarówno przy tej książce, jak i Kuchni Iwaszkiewiczów, zarzuty tej blogerki były dla mnie zaskakujące, ponieważ wskazywała rzekome błędy, które nimi nie były, a mogły czasem się takie wydawać, bo pewne formy są rzadko używane. Dalej wyszło, że autorce zarzutów książkę źle się czytało ze względu na dziwne sformułowania językowe. Przyznam się, że ja podczas lektury ich w ogóle nie dostrzegłam, jedynie parę błędów interpunkcyjnych i ortograficznych (które można uzasadnić wymsknięciem się spacji) – ceniłam indywidualny rys autorki, która do opisywania swoich doświadczeń potrzebowała czasem stworzyć neologizmy czy pewne nagięcia gramatyczne. Tylko że tego znowu nie było tak wiele, to się pojawia w kilku pierwszych esejach, potem płyniemy z nurtem przemyśleń Smith.
Wspominam o tej sytuacji dlatego, żeby podkreślić, że Zadie Smith mimo pisania czasem fascynujących, wielowątkowych opowieści jest pisarką wymagającą. A jeszcze więcej wymaga od odbiorcy esejów, gdyż niejednego może porazić swoim intelektualizmem. Smith jest dowodem na to, że nie trzeba mieć magistra, by być osobą oczytaną, wrażliwą na to, co dzieje się w kulturze, polityce i społeczeństwie, i z odpowiednim zapleczem teoretycznym skomentować to w sposób nie tylko interesujący, ale też angażujący odbiorców.
W esejach szczególnie zwrócił moją uwagę temat multikulturowości i imigrantów w kraju, gdzie stanowią oni duży odsetek społeczeństwa, o którym ostatnio sporo się naczytałam w Nowych Londyńczykach Bena Judaha i w reportażach berlińskich Deutsche nasz Ewy Wanat. To są trzy różne perspektywy, dwie z nich dotyczą sytuacji w Wielkiej Brytanii, jedna w Niemczech. Reportaż Wanat wydaje się najbardziej obiektywny, choć podobnie jak Judah autorka oddaje głos wielu mieszkańcom zarówno tubylcom, jak i przybyszom. Z kolei Smith wyraża osobiste zdanie, po części bazując na obserwacjach życia w multikulturowych dzielnicach oraz szkołach i trochę akcentując swoje pochodzenie, choć należy już do pokolenia urodzonego w Wielkiej Brytanii. Z wypowiedzi Smith i książki Wanat wyłania się jasny przekaz, że to nie uchodźcy stanowią źródło ewentualnych konfliktów, lecz nietolerancyjni, ksenofobiczni miejscowi, ponadto, co Smith podkreśla, wojny domowe są najlepszym przykładem tego, że jednorodność kulturowa nie chroni kraju przed atakami nienawiści. Nie ukrywam, że trochę zaskoczyła mnie dość ostra reakcja Smith na Brexit, ciekawym doświadczeniem było zestawienie jej opinii, jako Brytyjki i córki imigrantów, z medialną narracją, jaką tu znamy. Choć znowu trzeba wziąć poprawkę na subiektywny charakter tej wypowiedzi i ogólny stosunek świadomych Brytyjczyków do tej sprawy może być nieco odmienny – warto przez chwilę na tę sytuację spojrzeć z perspektywy Smith.
Uspokajam tych, którzy obawiają się politycznego charakteru eseju – stanowią one mniejszość, spora część książki to zbiór przemyśleń o filmach, literaturze i sztuce, a także o relacjach międzyludzkich i seksualnym życiu owadów. Nie wszystkie są arcyciekawe, niektóre wydają się pisane jakby dla siebie i dla mnie nic niewznoszące. Nie jest to wybitny, mimo że wymagający, ani specjalnie inspirujący zbiór esejów, o czym niech świadczy fakt, że nie nakleiłam tu ani jednej fiszki, ale kilka wypowiedzi było na tyle frapujących, że nie mam poczucia straconego czasu.
Do dawkowania, selekcjonowania i przemyśleń…