Od Tomka:
Historia grabieży Afryki zaczyna się już z samym nastaniem kolonializmu z zasady nastawionym na wyzysk. Niewykształceni tubylcy w całości zdani są na łaskę swych panów. Lecz z czasem nieliczni wybrani z nich pną się powoli po szczeblach kolonialnej administracji. Interesami trzeba jakoś zarządzać, poznać lokalne zwyczaje ułatwiające interesy. Tubylcy zaczynają być potrzebni na wyższym etapie wyzysku jako bardziej zaawansowane tryby maszynerii. Mają szczęście, albo służyć w wojsku i przeżyć lub też zdobyć wykształcenie. Otaczający ich świat to jednak nieznane nam z autopsji reguły państw demokratycznych, ale mieszanina brutalnego wyzysku kolonizatorów, nierówności i zwyczajów plemiennych. Zwyczajów, w których wódz wioski może sprzedać praktycznie każdego swojego pobratymca a najlepszy „czarny” zawsze będzie gorszy od najgorszego „białego”. Robert Mugabe w Zimbabwe, Mobutu Sese Seko, Mu`ammar Kaddafi nie rodzą się z natury źli. Na początku mają swe idee, w które wierzą. W potworów przekształcają ich nabyte doświadczenia czasów kolonialnych, trudności nagłej przemiany z kolonii w niepodległe państwa, nieograniczona władza i pieniądze. Do tego dochodzą korupcyjne działania koncernów i potęg, których w większości kiedyś były własnością. W Europie zdruzgotanej skutkami I i II Wojny Światowej rodzi się demokracja. W Afryce, często podzielonej granicami kolonialnych wpływów, są to pojęcia całkowicie abstrakcyjne. Tutaj Tutsi jest śmiertelnym wrogiem Hutu i granice nie mają większego znaczenia. Tutaj jedni mogą drugich porąbać maczetami a „cywilizowany świat” nie zrobi całkowicie nic, aby temu zaradzić.
Autor książki Ziemia dyktatorów. O ludziach, którzy ukradli Afryki w bardzo ciekawy i wnikliwy sposób opisuje działające mechanizmy wyzysku Afryki zarówno przez kolonizatorów, koncerny państw uprzemysłowionych, jak i swoich późniejszych przywódców. To też gra wywiadów zimnowojennego świata. Historia ułożona jest chronologicznie z wyraźnym zachowaniem ciągu przyczynowo skutkowego. Paul Kenyon buduje teorię historii zła, które zżerało Afrykę od początku ery kolonialnej aż po czasy współczesne. Pokazuje nam, że władza nie cofnie się przed niczym, dopóki jej nie zatrzymamy a w ostatecznym rozrachunku i tak najważniejszy będzie zysk netto niezależnie od kosztów. I nie ma tu znaczenia, czy będzie to Zimbabwe, Libia, USA czy Francja. Przeczytanie tej książki potrafi uzmysłowić człowiekowi, jaki gigantyczny postęp cywilizacyjny poczynili budujący ustroje bazujące na demokracji, ale równocześnie jak jeszcze wiele im brakuje do pełnego człowieczeństwa, do podmiotowego traktowania wszystkich bez względu na rasę czy status społeczny. Uzmysławia jednak też, jak daleko mentalnie leżą młode afrykańskie państwa, które są bardzo bogate w zasoby mineralne, a równocześnie ich społeczeństwa żyją na granicy ubóstwa. Potrzeba jeszcze wielu lat, by dogonić resztę świata, a korzystnie na czas na pewno nie będzie działać skomplikowana struktura plemienna Afryki.
Od Kasi:
Jako lekturę uzupełniającą polecam lżejszego kalibru reportaż Witolda Szabłowskiego Jak nakarmić dyktatora? Mowa w nim m.in. o ugandyjskim dyktatorze Idim Aminie, ale jak zauważycie na okładce pojawiają się też bardziej znane nazwiska, jak Saddam Husajn czy Fidel Castro. Nie jest to jednak książka, która ma pokazać z łagodniejszej strony oblicza dyktatorów ostatniego wieku. Szabłowski zainteresowany kulinariami pojechał spotkać się z kucharzami dyktatorów, aby dowiedzieć się nie tyle, jaka jest ulubiona zupa Husajna oraz preferowane ciastka przez chorującego na cukrzycę Envera Hodżę, lecz jak wyglądała praca przy budzących u wszystkich lęk władcach. Rozmawia z kucharzami, którzy dzisiaj się ukrywają przed Amerykanami chcącymi pozbawić życia wszystkich współpracowników dyktatora, którzy z jednej strony mogli liczyć na wyjątkowe względy u władcy, większe niż inni służący. Z drugiej zaś wystarczył tylko ból brzucha, u któregoś z członków rodziny, by wydać na siebie wyrok śmierci.
Szabłowski obok przepisów na ulubione dania zebrał przede wszystkich interesujące, mrożące w żyłach krew historie, pokazujące życie dyktatora od kuchni, ale podkreślam, że w żadnym wypadku nie jest to obrazek wybielający działania wybranych dyktatorów. Bo zarówno w przestrzeni publicznej, jak i prywatnej duży wpływ na ocenę czyjegoś zachowania, w tym np. jego efektu w postaci podanego obiadu, miał bieżący nastrój autokraty. Tak jak więc w wyśmienitym humorze władca podaruje komuś życie, tak kucharza pochwali nawet za przesoloną zupę… Strach zapada, gdy do stołu zasiądzie czymś zdenerwowany…
Znakomicie się czyta, choć lektura pozostawia uczucie niedosytu. Na wiele pytań, które autor stawia sobie na początku tej reporterskiej misji, nie uzyskuje odpowiedzi. Między innymi chciał wiedzieć (i ja też), czy jakieś danie wpłynęło na polityczną decyzję, zrewolucjonizowało historię… A może za bardzo chcielibyśmy przypisywać tak powszednim czynnościom wielką moc i wpływ na koleje losu ludzkości…