Miesiąc siedzę nad tym tekstem, próbując słowami oddać esencję tej książki. Nie dlatego że jest wybitna i żadne przymiotniki nie odzwierciedlą wielkości tego dzieła – w przeciwieństwie do innych recenzentów nie będę namawiać do tego, by każdy ją przeczytał – u mnie obeszło bez zachwytów. To jednak nie podważa faktu, że w debiutanckiej powieści Petera Balko jest coś interesującego, i dlatego warto zwrócić na nią uwagę.
Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na to, że mimo swej niedużej objętości, książka podejmuje wiele tematów, wspomnę tylko o paru z nich.
Można zacząć od tego, że jest to historia szczególnej przyjaźni dziesięcioletnich chłopców, której stopień dojrzałości można docenić na podstawie przesłanych do siebie dwóch listów.
Jednak aby pojąć, na czym polega jej wyjątkowość tej relacji chłopców, których różni nie tylko osobowość, ale i narodowość, trzeba poznać złożoną relację między Słowakami i Węgrami. Nie ukrywam, że mając pewien jej obraz szukałam odzwierciedlenia tego u Balko. To trwające do dziś napięcie, którego podstawą jest nie tyle nienawiść, co tęsknota za dawną wielkością odebraną z każdej strony, w następstwie czego zachodni kraj nagle pozostawiono po wschodniej stronie Europy, i nadzieja na lepszy bieg historii, odwracający kierunek, który wytyczono Węgrom na początku XX wieku. Bo choć np. Polacy też płaczą za utraconym Lwowem czy Wilnem, tylko Węgier o utraconych ziemiach zwyczajnym głosem powie „jeszcze należą do Słowacji/Rumunii itd.” – nie kryje się w tym plan walki o swoje, tylko wspomniana nadzieja, że coś się zmieni. Tego napięcia między młodzieńcami nie ma, co można odczytać z jednej strony, jako sygnał, że granice i uprzedzenia są częścią świata dorosłych, z drugiej zaś Balko pisze o przyjaznych stosunkach, które niegdyś były możliwe i naturalne.
Z kolei ta naturalność wynikała z pogranicznego położenia miasta, w którym rozgrywa się akcja. I tu pozwolę znowu dostrzec, że ten skomplikowany stosunek Węgrów do Słowaków wyraża się już w brzmieniu tytułowego miasta. Chodzi o Łuczeniec, jednak słowacki autor nazywa go Loszoncem, używając węgierskiej nazwy ze słowackim zapisem. Ma to oczywiście motywacje historyczne – wszak Wtedy w Loszoncu to też opowieść o mieście z ciekawą historią ze zmienną przynależnością narodową, co zawdzięcza swojemu położeniu. Autentyczności historycznym opisom miasta dodają zamieszczone w książce reprinty pocztówek oraz zdjęcia. Nie traktujmy jednak tej książki w kategoriach dokumentu, bo w rzeczy samej mamy tu do czynienia z metafikcją.
Otóż narratorem powieści mimo trzecioosobowego trybu jest Kapia, który pewnego dnia otrzymuje od dziadka notes z poleceniem pisania. Chłopiec posłusznie realizuje zadanie, począwszy od nauki pisania poszczególnych liter, wyrazów, aż z czasem zaczynają one tworzyć proste i coraz bardziej złożone zdania. Później pojawia się aspiracja napisania powieści, dla której inspiracją staje się szkolna i pozaszkolna codzienność dziesięciolatka. Walory literackie są oceniane przez najlepszego kumpla, Lewiatana, który ma osobliwe kryteria wobec uznania czegoś za powieść (jednym z pierwszych okazuje się obecność kobiety) – a Kapia ufnie do nich się dostosowuje. Dzięki temu dostajemy historię dojrzewających chłopców zmagających się z typowymi dla ich rówieśników wyzwaniami (choćby wspomniana kwestia doświadczeń z dziewczynami czy relacje z rodzicami) przeplatane wspomnieniowymi opowieściami rodzinnymi jeszcze zasłyszanymi od najstarszych żyjących przodków. Przy ich lekturze trzeba jednak mieć się na baczności. Pamiętać, że spora ich część jest podkoloryzowaną rzeczywistością czy fabułą wykreowaną przez jej bohatera-pisarza. Można nawet uznać Lewiatana za naszego przyjaciela, którego nagle pojawiające się uwagi do tego, co przed chwilą przeczytaliśmy, przypominają, że opisane przeżycia mogły mieć inny przebieg, jeśli w ogóle miały miejsce.
Historia chłopców rzeczywiście może przywołać skojarzenia z książkami Marka Twaina – zdecydowanie jest im bliżej do tego pisarza niż wymienionych przez Wojciecha Szota autorek: Tokarczuk i Bator. Dla mnie jednak atmosfera powieści utrzymana jest w duchu dawnej lektury szkolnej, przy której większość z nas płakała z powodu śmierci głównego bohatera – Chłopcy z placu broni Ferenca Molnara. Nic w tym dziwnego, obie powieści pochodzą z tego samego obszaru geograficznego.
Krótko: nic wybitnego, bo jest dość prostym językiem napisana (zresztą nie mogło być inaczej u dziesięcioletniego narratora) i bardzo przystępna, dzięki czemu po prostu dobrze się to czyta. Przyzwoity debiut.