Gorolskie kłamstewka (Żelazny most, reż. Monika Jordan-Młodzianowska)

Fest smutno, ale richtig historia, jedno z wielu, jakie tukej się wydarzyły… Ino te dziołchy i chopy to choby gorole z Warszawy, co zobejrzeć naszą grube przyjechali, a nie Ślońsk forsztelować… Tacy som wysztiglowani. Fto widzioł, by w wyciacianym anzugu do roboty łazić?

Żelazny most to kameralna, rozgrywająca się w Katowicach opowieść o dużym ładunku emocjonalnym. Nie jest to film, który od pierwszej sceny zaangażuje uczucia odbiorcy, ale na pewno przykuje jego uwagę tragedią, jaka właśnie się rozgrywa. Wskutek tąpnięcia w dole utknął górnik – mąż Magdy. Nie wiadomo, gdzie dokładnie, nie wiadomo, czy żyje. Dramat przeżywany przez żonę Oskara i jego przyjaciela, a zarazem przełożonego, to nie tylko obawy związane z utratą bliskiej osoby. To ogrom emocji, które można spiąć w kategorię wyrzutów sumienia. Równolegle ze współczesną historią pokazującą kolejne etapy akcji ratowniczej, przewijają się fragmenty przeszłości ilustrujące ewolucję relacji między trójką bohaterów. Odmalowują źródło bólu psychologicznego, jaki rozgrywa się w głowie kochanków – znakomicie odgrywanych przez Bartłomieja Topę i Julię Kijowską. Coraz większa wzajemna fascynacja Kacpra i Magdy przekłada się na chłodniejsze stosunki sztygara z Oskarem. Nie chciałabym tu doszukiwać się jednoznacznych odpowiedzi, czy Oskar wiedział o zdradzie, i czy Kacper z kolei celowo wysłał kolegę na najniebezpieczniejszy odcinek. Bo wtedy niejednoznaczne jest i poczucie winy, które gnębi kochanków. Tragedię, jaka spotkała Oskara, mogą oni postrzegać jako karę od losu za ich zdradę albo też jako psychologiczno-logistyczne następstwo ich nietrafionych decyzji o przyznaniu się i wyborze ryzykownego obszaru pracy.

Największy dramat rozgrywa się jednak na końcu, gdzie radość gasi bezradność, a utkana z kłamstw nadzieja na szczęśliwe rozwiązanie ostatecznie ulega koleżeńskiej powinności bycia szczerym. Ta ostatnia decyzja bezwzględnie pozostawia widza z uczuciami, z których jeszcze długo nie będzie mógł się otrząsnąć.

Dostajemy porywającą i przejmującą historię, przybliżającą tragedie, jakie od czasu do czasu przeżywają rodziny górników, która została wzbogacona zakazanym romansem, ale absolutnie pozbawionym ckliwości i kiczu, wynikającym raczej z erotycznej fascynacji niż z miłości, i służącym tu tylko jako podłoże psychologiczne. To wszystko ukazane w ciekawych, przyciemnionych i stonowanych ujęciach, pogłębiających kameralność dzieła czyni z Żelaznego mostu całkiem przyzwoite kino. Gdyby nie to, że nie jest to film o Śląsku.

Wydawałoby się, że osadzenie akcji w kopalni i skupienie historii na tragicznych konsekwencjach ryzykownego charakteru pracy kilkaset metrów pod ziemią wystarczy, by nie mieć wątpliwości, że to film o Śląsku. Pełnometrażowy debiut Moniki Jordan-Młodzianowskiej nie jest jednak ani Barbórką ani Angelusem. I nawet nie mamy prawa oczekiwać, by współczesne historie o tym regionie podtrzymywały etnograficzne wręcz obrazy z wymienionych filmów, kiedy rzeczywistość już dawno do nich nie przystaje. Pewne elementy jednak, zwłaszcza w środowisku kopalnianym, które Żelazny most tak z wielu ujęć stara się pokazać, się nie zmieniły. I w filmie częściowo ten brak zmiany czy opór przed modernizacją udało się pokazać. Nie tylko w części podziemnej, w której ze względu na jej specyfikę trudno o nowe rozwiązania. Stan przejściowy najbardziej widać w biurach, gdzie mimo zaawansowanej technologii informacyjnej, z której pracownicy korzystają, drzwi, meble, napisy wciąż przypominają dawno minioną epokę. Z kolei tragiczne zakończenie pokazuje, że mimo postępu technicznego w górnictwie pozwalającego zlokalizować zaginionych pracowników, wciąż brakuje maszyn i rozwiązań, które umożliwiłyby sprawne dotarcie do głębszych korytarzy.

Ale jak pisałam, mimo rozwiniętej komputeryzacji charakter pracy na kopalni się nie zmienił, wciąż jest to robota ciężka fizycznie i brudna. Tymczasem w Żelaznym moście widzimy świetnie ubranych w dopasowane garnitury z białą koszulą, nieskazitelnie czystych pracowników, którzy wyglądają, jakby kierowali się do warszawskiego biurowca, a nie mieli zaraz zjechać na szychtę do kopalni. To wygląda niewiarygodnie nawet w epoce Vanisha i powszechnie dostępnych pryszniców. Z kolei powtarzane przez bohaterów Szczęść Boże to za mało, by oddać język tego środowiska, gwary śląskiej jest tu jak na lekarstwo. Bo choć ta w wymieszanym społeczeństwie zamieszkującym Śląsk nie jest już tak powszechna, jak niegdyś, to jeśli już mamy szukać miejsca, gdzie ona jeszcze funkcjonuje, to właśnie na grubie (kopalni). Zlekceważeniem tych ważnych dla okoliczności twórcy nie tylko pozbawili swój film śląskiego pierwiastka, czyniąc Śląsk zaledwie tłem historii, ale też obnażyli swe gorolskie pochodzenie. A to w oczach takich richtig Ślązaków dyskredytuje najbardziej.

Tekst ukazał się w „Ińskie Point” nr 3-4/2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *