Poetyka rodziny (Telegraph Avenue – Michael Chabon)

Telegraph Avenue to kultowa, licząca siedem kilometrów długości ulica łącząca śródmieście Oakland z kampusem uniwersyteckim w Berkeley. Powiedziałabym, że to krótsza wersja ulicy Chorzowskiej łączącej Bytom z Katowicami przebiegającej przez Chorzów, gdyby nie jej nastawiony na dynamiczny ruch samochodowy charakter. Amerykańska aleja wzięła nazwę, co nie jest zaskoczeniem, z biegnącej tu linii telegraficznej. Również można się domyślić, że najintensywniejsze życie toczy się w jej północnym odcinku w pobliżu kampusu, gdyż społeczność akademicka uczyniła z niej swoje centrum gastronomii i rozrywki. Telegraph Avenue to jednak nie tylko środowisko studentów, ale swego czasu również bezdomnych i żebraków, a także symbol kontrkultury lat 60.

O dziejach ulicy można byłoby długo pisać, nic więc dziwnego, że do niej nawiązują liczne teksty kultury, choćby utwór Rancida czy „wielka amerykańska powieść” Michaela Cabana, o której dzisiaj jest mowa. Nieprzypadkowo wymieniłam wpierw przykład muzyczny, bo Telegraph Avenue to apoteoza amerykańskiej kultury muzycznej. Za sprawą naprawdę licznych cytatów muzycznych, których nie mogło braknąć w opowieści o dwóch wspólnikach prowadzących sklep z używanymi winylami i obawiających się przyszłości z powodu planu budowy dużego sklepu muzycznego w pobliżu, czemu przyklaskuje lokalna władza. To zapowiada rychły koniec pewnej epoki, a to z kolei sprzyja nostalgii, która w starych, dobrze znanych kawałkach wybrzmiewa najlepiej. Znawcom muzycznej popkultury amerykańskiej aura przemijalności z pewnością się udzieli. Osobiście, będąc w tym temacie totalną ignorantką, straciłam na tym wiele.

Warto wspomnieć, że ten bodaj najważniejszy kontekst powieści został wykorzystany przy promocji książki, wydawca stworzył Brokeland Records i niezależna księgarnia na czas premierowego tygodnia stała się sklepem z używanymi płytami – niejako przypominając też o wypartej przez wielkie sieciówki epoki kameralnego handlu.

Oprócz muzycznych pojawiają się filmowe nawiązania, ale znowu, poza Kubrickiem i Mechaniczną pomarańczą tytuły wydają się mało znane nie-znawcom amerykańskiej popkultury. I tu znowu można sporo tracić, bo powieść Cabana z przeciętną, trzeba to przyznać, fabułą zyskuje walor dzięki tym nawiązaniom.

A Telegraph Avenue jest rozgrywającą się w Oakland i Berkeley opowieścią o rodzinie. Oczywiście nie tylko, bo wyłaniają się tu wątki na tle multikulturowym i rasowym. Choć ten ostatni wydaje mi się zbyt absurdalny, by cała sprawa ciągnąca się niczym ta w powieści Harper Lee, mogła wyniknąć z jednego zdania, w którym żaden białas nie dostrzegłby cienia rasizmu. Praktyki z laleczkami Wudu najmniej kojarzą mi się z czarnoskórymi i doszukiwanie się w sugestii lekarza oznak rasizmu w gruncie rzeczy pokazuje, jak człowiek bywa wrażliwy na punkcie swojego koloru skóry i jej postrzegania w kategoriach prymitywizmu, co wciąż stanowi pretekst do przejawów dyskryminacji na różnych płaszczyznach życia.

Tym, co łączy większość wątków, są relacje rodzinne. Mamy wgląd do dwóch rodzin: żydowskiej i czarnoskórej – ten aspekt jest o tyle istotny, że bohaterowie chcą pokazać, że przyjaźń i współpraca między białymi a czarnymi jest możliwa – wybrzmiewa to zwłaszcza na końcu powieści, kiedy rozpada się wspólnictwo mężów przy sklepie z płytami i ich żon przy organizacji wspierającej porody domowe. Mniej można powiedzieć o żydowskiej tworzonej przez Nata i Avivę oraz syna – relacje wydają się poprawne, w pewnym momencie na pierwszy plan wychodzi wątek Juliusa, który zakochuje się w Titusie – pojawiającym się znienacka synu Archy’ego. Związki rodzinne Archy’ego są bardzo złożone i niemal przez całą powieść odkrywamy kolejne osoby, z którymi protagonista nie wypracował sobie odpowiedniej relacji lub po prostu ją odrzucił.

Zacznijmy od żony Gwen, która jest w zaawansowanej ciąży, i Archy musi oswoić się z myślą, że zostanie ojcem. Nie jest to łatwe ze względu na jego popaprane stosunki z tatą, którym gardzi jak nikim innym – głównie przez jego kryminalną przeszłość i ćpanie, a może bardziej przez to, że kariera aktorska nie dawała Lutherowi czas na zajęcie się dzieckiem. Archy więc nie ma przykładnego wzorca, choć jest jeden człowiek, którego traktuje jak ojca, bo łączy ich duchowe zrozumienie dla świętości, jaką dla nich jest muzyka. Potrzeba życiowego przewodnika jest silna, jeśli nie pełnią tej funkcji nasi rodzice, szukamy odpowiedniejszych opiekunów. To nie oznacza jeszcze gotowości do przyjęcia podobnej roli dla siebie, a bohater ojcem musi stać się miesiąc przed porodem, gdy w domu jego przyjaciół pojawia się wspomniany kilkunastoletni syn, o którego istnieniu wiedział tylko z listów. Nie muszę chyba dodawać, że Gwen nie wiedziała o jego istnieniu w ogóle. Jego pojawienie się w ich życiu nie jest dla Gwen trudne z tego powodu, że mąż coś przed nią ukrywał (wie, że regularnie ją z kimś zdradza, co jest tematem większości ich sprzeczek, choć Titus to owoc związku jeszcze sprzed znajomości z Gwen), ale dlatego że wówczas dobitnie sobie uświadamia, jakiego ojca ma jej dziecko w łonie. Nie o takim marzyła. To dolewa oliwy do ognia podsycanego przez problemy zawodowe – nieszczęśliwy przebieg domowego porodu pacjentki – a wszystko kumuluje się w ostatnich tygodniach przed rozwiązaniem.

I moim zdaniem ta kumulacja krytycznych wydarzeń, nie tylko u Gwen, ale i Archy’ego, który nie tylko traci sklep, ale i duchowego ojca, o kryzysie małżeńskim i rodzinnym nie wspominając, jak i poprzedzające ją rozległe wątki przybliżające charakter i sytuację zawodowo-społeczną bohaterów, oraz rozładowujące i w ostatecznym rozrachunku szczęśliwe zakończenie – tworzy dość schematyczną konstrukcję powieści, co rozczarowało mnie chyba najbardziej. Podobnie jak już roztrzęsiona w wielu powieściach amerykańskich, choćby u Philipa Rotha czy Jonathana Franzena, poetyka rodziny, która dalece odbiega od obrazu serwowanego w reklamach nutelli, twarożku czy kawy i nie zapowiada się, by w kolejnym pokoleniu miało coś się zmienić. O wątku rasizmu, który wydaje się trochę doklejony na siłę i absolutnie nieprzekonujący, już pisałam. Dodam jeszcze, że w tej powieści w ogóle nie czuć, że bohaterowie są takiej czy innej rasy, to na dobre uświadamiam sobie dopiero przy konflikcie Gwen z lekarzem. I nie byłoby w tym nic złego, cieszyłaby mnie ta transparentność oznaczającą równe traktowanie bohaterów, gdyby nie to, że powieść bardzo chce tę między rasową przyjaźń i współpracę podkreślić, jakby udowodnić możliwą równość, która wciąż w społeczeństwie amerykańskim (zwłaszcza dziś, a książka ukazała się 8 lat temu, nie jest więc to taka nowość) wydaje się mało realna.

Nie jestem entuzjastką tej powieści, spodziewałam się czegoś bardziej nowatorskiego, choćby w stylu i formie. Nie będę jednak kryć, że jest to jedna z tych powieści, która zyskuje na intertekstualności, ale do czerpania z tego przyjemności czytelniczej potrzeba pewnych kompetencji popkulturowych. A tych niestety mi brakuje, co przyznaję z żalem. Znam za to osoby, którym spróbuję wcisnąć tę książkę przy pierwszej sposobności, bo oni podczas lektury czuliby się tu jak ryba w wodzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *