Niedziela była intensywnym maratonem filmowym, bo udało mi się obejrzeć trzy filmy, z czego jeden mogłabym sobie odpuścić, ale pozostałe dwa mogę polecić.
Asystentka, reż. Kitty Green
Zdaję sobie z tego sprawę, że gdyby mnie nie interesowała praca asystentki producenta filmowego, film mógłby mnie znudzić, gdyż przedstawia jeden dzień pracy. Asystentka pracuje najciężej, bo pojawia się pierwsza w pracy i zwykle wychodzi ostatnia. Obserwujemy jej przygotowania, śniadanie, pierwsze wydruki, porządkowanie gabinetu, później przekazywanie dokumentów i zadań wyznaczonych przez szefa, trasę między kserokopiarką a kuchnią, w której albo zjada lunch albo skąd bierze butelkę wody i szklanki na spotkanie biznesowe. Można rzec, że jest to kobieta na posyłki, która między telefonami od zazdrosnej żony i zamówieniami żywieniowymi od kolegów z sąsiednich biurek próbuje ogarnąć harmonogram spotkań i zapewnić transport i noclegi dla gości. Ten dzień jednak okazuje się dla bohaterki bardziej stresujący niż zwykle, gdyż poznaje drugą stronę pracy w tej branży, w której (jak niemal wszędzie) występują nadużycia i podejrzane zachowania. Jane postanawia interweniować w sprawie nowo zatrudnionej asystentki, która najprawdopodobniej brak kompetencji i doświadczenia nadrabia urodą, z czego szef śmiało korzysta. Sęk w tym, że Jane bazuje na domysłach, wskutek czego jej skarga o wątpliwych podstawach nie tylko nie pomoże nowej współpracownicy, ale przede wszystkim zrujnuje swoją własną karierę.
Widz również o nadużyciach dowiaduje się przede wszystkim z podejrzeń Jane oraz komentarzy jej kolegów. Z drugiej strony, czy można mówić o nadużyciach, jeśli bezpośredniej zainteresowanej taki układ pasuje? Mało tego, może na nim zyskać znacznie więcej niż sam szef – takimi słowami pociesza doświadczona współpracownica. Nie chcę, by zabrzmiało to z mojej strony jako zgoda na robienie kariery poprzez łóżko, tylko chcę podkreślić fakt, że nowa asystentka robi to dobrowolnie – zresztą obserwuję, że wiele sekretarek – jakkolwiek przez to inne kobiety mają trudniejszą drogę i są ofiarami molestowania i to jest przedmiotem mojej krytyki – nastawia się na taki charakter współpracy, otwarcie proponuje taki układ, a szefowie… czemu mieliby z tego nie skorzystać? Dlatego trudno było mi wspierać interwencję Jane, tym bardziej że wcześniej bohaterka nie rozmawiała o tym problemie z „ofiarą” – nie wie, czy ta młoda kelnerka rzeczywiście czuje się ofiarą, czy zna inną drogę do robienia kariery? Z drugiej strony reakcja Jane na zauważane nadużycia czyni z tej postaci osobę nie tyle niewinną, co naiwną, jakby nigdy nie słyszała, że podobne zachowania u dyrektorów i prezesów są na porządku dziennym – powinniśmy się im sprzeciwiać, owszem, o ile dotyczą nas i innych pracowników, którzy do takiego układu relacji są zmuszeni.
Ciekawe, kameralne studium pracy w branży filmowej pokazanej od strony administracyjnej. Obraz, który najwyraźniej chciano zdynamizować szkicem ciemnej i ukrywanej strony branży, tylko niestety to był tylko zarys problemu, budzący więcej wątpliwości co do jego przedstawienia niż uznania, że został w ogóle podjęty.
Kolejny pokaz: 8.10 godz. 19 (online), a także na kolejnych najbliższych festiwalach filmowych (Tofifest)
Po prostu, reż. Kislay
To jest ten film, który nie potrafił skupić mojej uwagi, mimo ciekawego tematu roli kobiet w Indiach, a ściślej rzecz ujmując starszych kobiet, które po odchowaniu dzieci i pochowaniu męża w końcu nie muszą nikomu służyć i wydawałoby się, że mogą w końcu robić to, na co mają ochotę. Niestety, rzeczywistość prezentuje się zgoła inaczej, a swobodne zachowanie pani Sharmy budzi takie zdumienie u rodziny i społeczności, że jest podejrzewana o opętanie i choroby psychiczne. Jak widać, feministyczna figura wariatki na strychu po przeszło 100 latach nadal żywa. Z tą drobną różnicą, że syn z rodziną chce z tego „strychu” ją ściągnąć do siebie, by zwolnioną górę wynająć i pozyskać dodatkowy dochód. Pani Sharma nie chce jednak zrezygnować ze swojej niezależności, nie tylko upiera się przy samotnym mieszkaniu na piętrze, ale też otwiera się na różne znajomości i nowe hobby, co z czasem rodzina próbuje jej odebrać. Szczególnie zaciekawiło mnie to, że jej synowa, zamiast ją wesprzeć, gdyż sama za parę lat może znaleźć się w podobnej sytuacji, również postrzega zachowanie teściowej jako niebywałe i straszy swoje dzieci: jak sobie one poradzą, gdy „opętanie” dotknie także ją.
Kislay w swoim dziele podjęła ważny i interesujący problem, z nadzieją, że film otworzy dyskusję pozwalającą zmienić sytuację kobiet, które po odegraniu przypisanych im przez społeczeństwo ról (to samo jest już kwestią wymagającą dyskusji i rewizji) wciąż nie mogą robić nic „po prostu”.
Dlaczego zatem film nie wzbudził we mnie żywego zainteresowania? Dłużyzny. Sceny swobody pani Sharmy są rozwleczone, wiele z nich nie prezentuje nic interesującego i istotnego dla poruszonego tematu, za mało w nich ciekawych postaci, które mogłyby z protagonistką tworzyć frapujące relacje. Po prostu nudzą.
Zupełnie normalna rodzina, reż. Malou Reymann
A na koniec całkiem przyjemny seans, niepozbawiony dramatów i przyczynków do dyskusji i refleksji, wpisujący się nurt kina LGBT. Tytuł trochę przekorny, trochę mówiący o próbach stworzenia iluzji, a trochę stawiający widza przed pytaniem, co to znaczy normalna rodzina? Pierwsze sceny nie pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia z typową, kochającą się rodziną, w której jak w wielu innych ważne wydarzenia zostają uwiecznione przez tatę na video, cieszy się wzajemnymi osiągnięciami, a dojrzałość dzieci docenia się, gdy rodzice zgodzą się na adopcję psa (lub innego zwierzaka). Ten ostatni moment przerywa niespodziewane wyznanie mamy, która wspomina o rozwodzie. Iluzja szczęśliwej rodziny pęka, a świat wali się jeszcze bardziej, gdy tatuś decyduje się zostać mamusią (pada tu częste i słuszne pytanie, dlaczego ta decyzja nie padła przed założeniem rodziny, którą teraz rozwala). Starsza córka przyjmuje to najlepiej ze wszystkich reprezentantek płci pięknej w domu, z kolei najtrudniej jest Emmie, której nieprzypadkowym hobby jest piłka nożna. Co więcej, nie znosi różowego ani wszelkich atrybutów przypisywanych w naszej kulturze płci żeńskiej. Można sobie wyobrazić, kim dla niej był ojciec i co to znaczy, że porzuca wszystko na rzecz malowanych paznokci, zabiegów u kosmetyczki i sukienek. Co więcej, aby podkreślić swoją kobiecość w towarzystwie, chełpi się swoją „babską” nieznajomością zasad piłki nożnej, choć to on(a) nauczył(a) córkę podstaw gry.
Czekałam na moment, kiedy Emma powtórzy los rodzica i zdecyduje się stać mężczyzną, czy w zgodzie ze swoją naturą czy w ramach zadośćuczynienia za decyzję taty. Ale akcja trwa zaledwie rok, więc bohaterka jest jeszcze za młoda, by o tym pomyśleć. Z drugiej strony, czy kobiecość musi być podkreślana przez typ ubioru, fryzury i makijażu oraz zainteresowań (o ciele nie wspominam, bo ta kwestia zdaje się nie podlegać dyskusji)? I nie mówię już o chodzeniu w sukienkach, bo czemu by nie, tylko dlaczego kobiety po zmianie płci od razu muszą mieć kwieciste czy jaskrawo różowe bluzki i tonę błyszczącej biżuterii? Nie mówię tu o guście, co raczej pewnym powtarzalnym przedstawianiu takich osób, które ociera się o parodię kobiecości. Widać to szczególnie w pierwszej scenie, kiedy Thomas na rodzinne spotkanie z psychologiem przychodzi jako kobieta. Od swojej żony nie wyróżnia się męskimi rysami twarzy czy budową ciała, ale właśnie przerysowanym strojem, któremu najbliżej do sposobu ubierania się nastolatek czy młodszych dziewczynek marzących o stroju księżniczki. Jeśli rzeczywiście jest to standardowy ubiór kobiet po zmianie płci – a nie wizerunkowy stereotyp – zastanawiam się, czy wynika on z tego, że kobiety nadrabiają stracony czas, kiedy dziewczynom wybacza się takie przebieranki, albo że potrzebują czasu, zanim wypracują swój styl lub uświadomią sobie, że ubranie czyni z człowieka kobietę?
Film igra z kulturowo-społecznymi definicjami kobiecości i męskości, wpędzając nawet genderowo świadomych widzów w pułapki stereotypowego postrzegania. Czy rodzina tworzona przez bohaterów jest zupełnie normalna? Normalne jest to, co jesteśmy w stanie zaakceptować i uznać za normalne. A nieoczekiwane zmiany potrzebują czasu, by normalność przedefiniować na nowo.
Opowieść bazuje na doświadczeniach reżyserki, która uzupełnia filmową narrację rodzinnymi nagraniami.
1 thought on “Transatlantyk 2020: dzień IV”