Gdybym przed lekturą wiedziała, że traktuje ona o chorobie, że są w niej sceny znęcania się nad zwierzętami, że mordują dzieci, że gwałcą kobiet… To bym po nie sięgnęła. Albo inaczej. Czy ten pies tam umiera, bo jeśli tak, to nie chcę tego czytać. Taki rodzaj myślenia towarzyszyło mi przy najnowszej prozie Karpowicza, a także przy poprzedzającej ją lekturze Przyjaciela Sigrid Nunez. Czytam i trafiam na fragmenty albo całe wątki podejmujące temat, o którym nie chcę czytać. Jestem rozczarowana czy nawet zmęczona, że znowu z tym muszę się zmierzyć. Czasem kusi myśl o odłożeniu tej książki (teraz tak mam przy 27 śmierci Toby’ego, choć tu zostałam ostrzeżona i świadomie po nią sięgnęłam, ale jak dostrzeżecie, że to jest nieprzerwany ciąg moich ostatnich czterech lektur – w międzyczasie przeczytałam powieść graficzną Opowieść podręcznej – to zrozumiecie, że moja odporność psychiczna jest na wyczerpaniu… a na stosie recenzenckich czeka nowy reportaż Reszki o historiach rodzinnych). I zauważyłam, że ostatnio w różnych miejscach pojawia się dyskusja o potrzebie ostrzeżenia przed lekturą, że zawiera takie wątki, sceny itd. Pojawił się też głos, że gdyby wydawcy ostrzegali, liczba czytelników danego tytułu znacząco spadłaby. Obowiązek ostrzeżenia spada więc na recenzentów. Jednak i ci potrafią zmylić, bo uznają, że w Przyjacielu ten pies na okładce jest dość przypadkowy i że to nie jest wcale książka o zwierzęciu. Potem spokojnie po nią sięgam i nieoczekiwanie wylewam łzy, bo okazuje się, że to przede wszystkim opowieść o relacjach ludzi i zwierzętach, o wzajemnym przywiązaniu. (Swoją drogą to naprawdę dobra rzecz i waham się, czy nie kupić swojego egzemplarza, ale potem myślę, że przecież nigdy nie powtórzę lektury). Albo scena znęcania była na tyle krótka i nie odgrywała istotnej roli dla fabuły, że ci niewrażliwi na tym punkcie zapomną o jej istnieniu. Jestem przekonana, że większość czytelników nie będzie pamiętać takiej sceny w Cicho, cichutko, bo przecież nie ma szczegółowego opisu, ale przecież wiemy, że to futro kota na telewizorze nie wzięło się znikąd i przez przypadek (nie wnikając w szczegóły: jak zwykle chodzi o zabobony). Ale wrażliwym na tym punkcie to wystarczy, mnie wystarczyło… I przestrzegam.
Mam wrażenie, że opis na okładce Cicho, cichutko jest wręcz tendencyjny, celowo unikający wzmianek o niewygodnych tematach. Bo jak inaczej ocenić to, że opisuje to, co dzieje się w okolicach dwusetnej strony (książka liczy ok. 250)? W przypadku kryminału byłby to na pewno spojler, w przypadku prozy obyczajowej nim nie jest, ale wprowadza czytelnika w błąd. Ani przez chwilę nie sugeruje, że przez pół książki czytelnik musi przedzierać się przez szpitalne korytarze, ostatnie pożegnania, wspomnienia ze studiów i kroplówki, opiekę paliatywną i zmiany na ciele przyjaciela, który umiera na raka prostaty. To znowu temat, z powodu którego kilka osób przed tą książką będę przestrzegać, tym razem ze względu na podobne doświadczenia. I wrócę znowu do dyskusji o tematach, o których nie chcemy czytać i chcemy być ostrzeżeni. Podczas ostatniej dyskusji w klubie Pauzy padło zdanie, że nie chcemy o czymś czytać, bo tego doświadczyliśmy. O śmierci zwierząt nie czytają ci, co mieli swojego pupila, o chorobie nowotworowej ci, co ją przeszli bezpośrednio czy z udziałem najbliższych, podobnie o gwałtach i przemocy wobec dzieci. Rozumiem to jako: nie chcemy przez lekturę rozdrapywać ran.
Cicho, cichutko porusza więcej tematów, o których nie chce się czytać. Czechowicz w recenzji napisał wprost, że opowiada się przeciw niej, m.in. dlatego, że pojawia się temat pandemii, której ma już dość. To myślę, że kolejny, choć stosunkowo nowy temat, który ma już swoje grono przeciwników. Dodam od siebie, niejako pierwszą uwagę do samej powieści Karpowicza, że wątek pandemiczny wraz z całym zakończeniem, oceniając kompozycję powieści, jest zbędny. Wprowadza niepotrzebne zamieszanie na koniec, może miał sprecyzować ramy czasowe, w rzeczywistości kuleje przez nieścisłości (choćby z tym telegramem, jak dobrze pamiętam, poczta zawiesiła tę usługę w 2018 roku).
Najlepiej oceniam część poświęconą Annie i jej życiu na wsi. Być może dlatego, że dużo w niej doświadczeń kobiet, bezradności wobec woli lokalnej społeczności (choć tu trzeba zaznaczyć, że wola ustanawiają mężczyźni, dojrzałe kobiety wiedzą, że nie ma co jej się sprzeciwiać), wobec patriarchatu. A to przywołuje skojarzenia z Szalejem Drzazgowskiej, u której ta sytuacja została znakomicie rozpisana na kilkadziesiąt lat i kilka postaci. Bardzo doceniam to, że w męskiej prozie znalazło się miejsce na przeżycia takiej postaci jak Anna, która szukała wyzwolenia, a jednocześnie była świadkiem tego, jaką cenę płaci się za wybranie własnej ścieżki, bez błogosławieństwa rodziny i lokalnej społeczności.
Z tego tekstu może mylnie wybrzmiewać krytyka Cicho, cichutko ze względu na problematykę utworu. Owszem tematyka wywołuje opór i sprzeciw, ale istotą oceny jest nie to, o czym jest, ale jak to jest opisane. I choć nie będę się zachwycać, bo nie ma za bardzo czym, mam poczucie, że tej powieści jest bliżej niż Miłości do Sońki, która z kolei, jak zaobserwowałam, należy do tych ulubieńszych książek autora. Miłość z tych trzech wydaje się najbardziej hermetyczna. Zresztą powtórzę za innymi recenzjami, że wierni czytelnicy Karpowicza znajdą w Cicho, cichutko motywy dobrze znane z wcześniejszej twórczości. Jeśli tylko tego szukają i wyczekują, to będą raczej usatysfakcjonowani.
A co do oporu wobec niewygodnych tematów, pretensje możemy kierować tylko do wydawcy, który nie raczył nas uprzedzić. Albo do siebie, że nie zrobiliśmy szerszego rozpoznania. Bo może warto było ten czas spożytkować na inną lekturę. Ja na pewno potrzebuję teraz przerwy… na jakiś niewygórowany, nieobciążający psychicznie bestseller.
Uzupełnienie 5.07.2021
Historia Anny i Michałka jest łudząco podobna do zdarzeń z 1976 opisanych w Nie oświadczam się przez Wiesława Łuktę.