Nowy film twórcy Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie przywołał skojarzenie z kultowym serialem z przełomu wieków Dotyk anioła. U Paola Genovesego stróż przychodzący w godzinę śmierci wcale nie jest jednak aniołem, a jego misja nie polega na pomocy w pogodzeniu się z odejściem. Tajemniczy mężczyzna (Toni Servillo) przybywa do samobójców i zanim pozwoli im ostatecznie pożegnać się z życiem, zaproponuje siedmiodniowy pobyt w hotelu. Tej nocy udaje mu się przekonać cztery osoby w różnym wieku (jak się przekonujemy później – to całkiem sporo), ale mogło być ich więcej. Powody do odebrania sobie życia bywają skonkretyzowane i zrozumiałe: tęsknota za przedwcześnie zmarłą córką, paraliż ciała niepozwalający realizować pasji, przemoc w szkole i brak zrozumienia ze strony rodziców. Czasem jednak, jak w przypadku Napoleone’a, nie noszą one znamion traumatycznych doświadczeń – niektórzy po prostu nie chcą żyć. On czuje podobny ból istnienia, co osoby dotknięte traumą, jednak jego sytuacja wydaje się o tyle trudniejsza, że źródło jego cierpienia pozostaje nieznane.
Podczas tych siedmiu dni bohaterowie mogą zobaczyć, jak wyglądał ich pogrzeb, jak na śmierć zareagowali ich bliscy, jakich osób nie zdążyli poznać – innymi słowy, jak dalej toczy się życie bez ich udziału. Ta tygodniowa kuracja zdaje się mieć oczywisty cel – przekonać samobójców do zmiany decyzji, pokazać, że warto żyć… Choćby dla takich drobnych przyjemności, jak zapach kawy i smak pączków – bohaterowie zawieszeni w czasie nie mogą jeść i pić. Znajdą się jednak motywacje większego kalibru: kochający ludzie, których opuścili lub których mają szansę niebawem spotkać.
I wydawałoby się, że Pierwszy dzień mojego życia to kręcony w duchu estetyki Jima Jarmuscha dramat egzystencjalny serwujący wyjęte z książek Paula Coelho ckliwe frazesy o wartości życia, których pompatyczność z rzadka zostaje rozładowana czarnym humorem. Wciąż byłby to film ważny, ale i banalny. Film Genovesego banalny bynajmniej nie jest.
Choć przyglądamy się czterem życiorysom i tym, jak wzajemnie na siebie oddziałują – między bohaterami dochodzi do spięć, zadają sobie nawzajem pytania, narzucają nowe perspektywy na czyjeś życie – najciekawszą postacią okazuje się ów tajemniczy mężczyzna, kierowca taksówki kształtem nieodbiegającej zbytnio od karawanu. Kim on jest? Czy należy do świata żywych czy martwych? Na te pytania stopniowo poznajemy odpowiedzi.
Dość szybko dowiadujemy się, że takich jak on w tym mieście jest więcej. Od czasu do czasu widuje się z kobietą, z którą wymieniają uwagi o swoich obecnych podopiecznych i plany na ich „resocjalizację”. Mężczyzna ma obawy co do powodzenia swojej misji, próbuje ich chronić za wszelką cenę (pozbawiając wolnej woli), choć doskonale wie, że mimo najszczerszych intencji nie zawsze uda się pomóc. I to sprawia, że widzę w tej postaci pełnej rozterek i pragnień nie wszechwiedzącego anioła śmierci, lecz reprezentanta terapeutów i lekarzy, który swoją postawą przypomina trudną, ale i ważną prawdę o sztuce odpuszczania i o tym, że nie każdego da się uratować, czy raczej – nie każdy chce być ratowany.
Do samego końca miałam wątpliwości, w którym kierunku zmierza przedstawiona historia. Czy będzie służyć ku pokrzepieniu serc – a jeśli tak, to czyich? Potencjalnych czy niedoszłych samobójców czy ich bliskich? Czy może odważnie pokaże, że nawet najlepsza terapia albo wykłady motywacyjne nie zawsze ochronią przed tragicznymi wyborami ich uczestników? Ostatecznie jestem ukontentowana obraną przez twórcę drogą opowiadania o kwestiach natury psychicznej człowieka zarówno na poziomie fabularnym, jak i estetycznym: skąpane w ciepłym świetle nocne ujęcia miasta i wnętrza hotelu pogłębiały kameralną i intymną atmosferę sprzyjającą pogrążeniu się w zadumie nad wolą życia i tym, co za nią stoi.
Ocena: 7/10
Tekst ukazał się w „Ińskie Point” nr 1-2/2023