To prawdziwa rzadkość trafiać na takie debiuty. Zdarzyło mi się w swoim literackim życiu trafić na kilka dobrych debiutów – wśród nich parę takich, o których pamiętam i podtrzymuję tę ocenę do dziś. W środowisku krytycznym inne debiuty były doceniane, w tej materii zwykle rozmijaliśmy się poglądami. Natomiast powieść, o której dziś piszę, w moim odczuciu ma szansę nas zjednać w opinii i wróżę jej przynajmniej kilku nominacji, jeśli nie nagród, w przyszłym roku.
Język Szaleja (bo nie chodzi tu o czasownik, lecz o trującą roślinę) uwodzi od pierwszych stron swoją fizyczną namacalnością, wonią i dźwięcznością. Słowa znaczą to, co wyrażają. Łączą się w zdania, które pięknie wybrzmiewają na głos, jednak w przeciwieństwie do równie plastycznego i brzmiącego języka w Tkankach miękkich nie ma w nich rytmu, za to mamy nagromadzenie dźwięcznych głosek, co stanowi wyzwanie dla lektora. Gdy wyznania poniekąd przeobrażają się w pokoleniową powieść nurtu chłopskiego, tor wydarzeń przedkłada się nad poetyckość języka. Poniekąd to wspaniały literacki wstęp pokazujący warsztat, wrażliwość i spostrzegawczość autorki, aż trochę żal kłuje w sercu, że później dostajemy coś bliższe temu, co już literatura nam zaoferowała. Co nie oznacza, że to złe. Wszak cenimy wciąż i Jakuba Małeckiego, i Wiolettę Grzegorzewską (przykład Myśliwskiego w tym pokoleniu wydaje się nie na miejscu), a powieść Moniki Drzazgowskiej jest kolejnym głosem tych, co szukają siebie na wsi i mieście. Ale to nie zagadnienie peryferyjności wiedzie tutaj prym.
Szalej Drzazgowskiej jest bowiem kobiecą prozą w najlepszym tego słowa znaczeniu. Można rozgraniczyć tu kobiecość wiejską, która stawia na tradycyjne role, i miejską, która ma się od nich wyzwolić. Protagonistka Zosia nie radzi sobie ani z jedną, ani z drugą, od dziecka czuje się wyalienowana, pełna lęków i niedopasowana do społeczności, w której przyszło jej się urodzić i żyć. Wyjazd ze wsi do dużego miasta nie zaowocował jednak na wybuch własnej osobowości, bo sama też nie wiedziała, kim jest i jak komunikować się z innymi. Częściowo powiela los swoich przodkiń, częściowo wybiera inną drogę, widząc po swojej matce i babce, że ta, którą one podążyły, nie prowadzi do szczęścia i spełnienia (chyba że mowa o spełnieniu oczekiwanych ról społecznych – to z nawiązką). Z kolei brak wzorców wartych powielenia skutkuje tym, że Zosia nie wie, jak ma się zachować w roli dziewczyny chłopaki, koleżanki z pracy i później w roli matki.
Brak samorealizacji bohaterki przekuwają w siłę, choć nie kochają swoich mężów ani swojego życia stawiają mu czoło i zdecydowaną ręką zarządzają gospodarstwem, wedle tradycji i społecznych oczekiwań. Gdy przyjrzy się męskim postaciom w Szaleju, da się zauważyć, że są to słabe jednostki (niektórzy próbują tę słabość nadrobić przemocą) albo chorowite (czasem psychicznie jak Karol), umierające przedwcześnie (dziadek i ojciec odeszli przed żonami), niepożądane – zazwyczaj trudno w nich dostrzec autorytet i źródło oparcia. Pojawili się na stale w życiu bohaterek wskutek owocnego strzału w grzechach młodości, choć mogli też nieodpowiedzialnie uciec… Albo w desperacji, gdy nie było lepszego kandydata, który wydobyłby ją z niepożądanego staropanieństwa, nim okaże się ono stanem permanentnym.
Wielorako można interpretować, czym jest szalej dla poszczególnych postaci. W książce wprost pojawia się w regionalnym wyrażeniu „czyś ty się szaleju najadła?” [s. 367], a więc jest czymś, co prowadzi do mówienia głupstw albo nierozważnych zachowań. Ale obserwując losy bohaterek, widzimy, że one były karmione szalejem od narodzin, poprzez narzucanie im zachowań i ról określonych przez społeczeństwo i kulturę. Szalejem były też związki, w których przemoc była akceptowana.
Mówiąc o bohaterach, nie można pominąć wsi, bo w niej, będącej poniekąd tłem dla wielopokoleniowej historii rodzinnej, a poniekąd ważną przestrzenią samą w sobie, zachodzą przemiany, które idą w parze z ogólnymi zmianami obyczajowymi i gospodarczymi. Wieś, którą poznajemy na początku powieści, właściwie odchodzi wraz z babcią Zosi, nie tylko dlatego, że po jej śmierci zostaje sprzedany dom i nie ma, gdzie spędzać wakacji. Już u kresu jej życia protagonistka zauważa zmiany w krajobrazie: „na ścieżkach ich codziennych wędrówek wytyczono drogi rowerowe i chodniki z kostki brukowej. (…) Las zrobił się prześwitujący, wycięto sporo drzew, jezioro zaczęło wysychać, pomost nad rzeką pozbył się desek niczym spróchniałych zębów” [s. 355]. To babcia była dla Zosi ostoją wiejskiego życia, bo jak na drugiej stronie powieści dowiemy się: prababki „nigdy nie pozna, ale przypuszczalnie poza skinięciem głowy i wymaganym pocałunkiem w dłoń i tak z tej znajomości niewiele by wynikło” [s.6]. To jest wnikliwa obserwacja, która zatrzymała mnie na długą chwilę i kilka tygodni po lekturze wciąż słyszę jej echo. I wciąż rozmyślam, jakie są te nieliczne relacje prawnuków i z prababciami. Czy to już przepaść pokoleniowa i więzi krwi są rozcieńczone? Czy radość z posiadania wnuków jest tak wielka, że nie starcza jej na prawnuki? Pomijam najczęstsze sytuacje, czyli stan zdrowotny pradziadków, myślę raczej o tych rzadkich przypadkach, kiedy ci są jeszcze pełnosprawni umysłowo.
Nie wyczerpię w tym tekście tematów i rozmyślań, do których debiutancka powieść Drzazgowskiej skłania. One rezonują w nas długo po lekturze w nostalgicznej otoczce za światem, którego już nie ma i za którym trochę tęsknimy, jakkolwiek był on tyraniczny i patriarchalny, bo najlepiej pamięta się cierpki smak świeżo zerwanych owoców i zapach suszonej trawy. I tak jest z tą powieścią, bo mówi o wielu trudnych i bolesnych sprawach, a jednak tło historii oraz jej język sprawia, że chcemy do niej wrócić.
2 thoughts on “Szalej – Monika Drzazgowska”