Zamiast recenzji… esej o śmieciach

Antropocen. Epoka człowieka (2019)

Temat śmieci obejmujący zagadnienia segregacji, recyklingu, ruchu zero waste lub bardziej realnego less waste, freeganizmu itd. swoją obszernością onieśmiela i nie sposób go podjąć inaczej niż cząstkowo. Dotąd nie powstała kompleksowa publikacja na ten temat. Każdy z autorów dodaje do wybranych raportów swój punkt widzenia, czasami też idealistyczne rady: jak zmniejszyć problem, lub bardziej przyziemne: jak nie syzyfować (żyjmy w kulturze czasownikowej, do czego namawia Neri Oxman) czując powinność sprzątania planety. Śmieci są tak bardzo wszędzie, że przestajemy je zauważać – pisze autor Książki o śmieciach. Równocześnie wypracowanie sobie tej spostrzegawczości grozi zaburzeniem obsesyjno-kompulsywnym i domowym terrorem, czym przejawia się, jak nazwał to autozdiagnozowany Łubieński, nerwica ekologiczna. Jak wygląda dzień z życia takiego człowieka, przeczytamy w ostatnim rozdziale jego książki. Nerwica ekologiczna stawia człowieka w trybie czynnym, próbuje za wszelką cenę ratować świat przed zagładą. Jest jeszcze bierna odmiana reakcji na kryzys klimatyczny, który ja nazwałam ekodepresją, a Ewa Bińczyk (Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu) marazmem. To odrętwiający stan bezradności, w jaki popadłam po obejrzeniu Antropocenu. Epoki człowiekaI denializm – nieprzyjmowanie do wiadomości, że kryzys klimatyczny już się dzieje i nie są to pogłoski nawiedzonych ekologów.

Indywidualizacja winy

W mówieniu o źródłach kryzysu klimatycznego i wielu problemów na świecie, jak i koniecznych działaniach, by go powstrzymać, funkcjonują dwie sprzeczne strategie narracyjne. Dominuje indywidualizacja winy, obarczająca pojedynczych ludzi odpowiedzialnością za to, czy dojdzie do katastrofy. Z jednej strony podaje się wielocyfrowe liczby pokazujące, ile zasobów naturalnych zużywają i wytwarzają odpadów globalne korporacje odpowiadające za produkcję i dystrybucję różnego rodzaju dóbr, jak odzież, jedzenie, produkty kosmetyczne, sprzęty elektroniczne czy energię, którą je zasilamy. Mimo to od pojedynczego obywatela oczekuje się zmianę nawyków: oszczędzania wody, prądu, kupowania napojów w szkle i mycia się mydłem w kostce, dopłacając 2 zł do tej zapakowanej w pudełku. I chwalenia supermarketów, kiedy te wprowadzą do sprzedaży wielorazowe siatki na jarzyny za 6zł, choć równocześnie coraz więcej warzyw jest osobno pakowana w plastik.

Obarczanie obywateli odpowiedzialnością za rozsądne gospodarowanie odpadami miało już miejsce w brytyjskich animacjach z okresu II wojny światowej. Za promowaniem recyklingu kryła się przede wszystkim propagandowa narracja walki z wrogiem, bo każdy śmieć mógł zostać przerobiony na amunicję, namioty lub bandaże dla zranionych żołnierzy, jak pokazuje Dustbin Parade z 1942 roku. Z drugiej strony hasła tzw. frontu domowego, jak nazywa to Michał Mrózi, miały nakłaniać do rozsądnych zachowań pozwalających przetrwać czasy niedoboru, spowodowanych odcięciem od zewnętrznych dostaw. To obywatele mają żyć oszczędnie, by mieli co jeść i w czym chodzić, mimo że puste półki w sklepach będące następstwem bombardowania magazynów to jedno z dalszych konsekwencji politycznych decyzji.

Indywidualizacja winy dominuje także we współczesnych tekstach kultury. Pominę poradniki, jak być zero waste, bo te nie diagnozują problemu, lecz adresowane są do osób, które są jego istnienia świadome i szukają formy pokuty za błędy przodków, wyrzekając się wszelkiego zła w postaci plastiku, jednorazówek i innych rzeczy, które w danym momencie zostaną tak sklasyfikowane (bo kolejne odkrycia na tym gruncie często rewidują wcześniejsze stwierdzenia – nadal nie wiem, czy więcej szkody czyni plastikowa czy szklana butelka). Jednym z przykładów jest wspomniany już przeze mnie dokument Antropocen, w którym głos zabierają szeregowi pracownicy korporacji i zakładów zajmujących się wydobywaniem różnych surowców kosztem natury. Wybrzmiewające się z ich wypowiedzi szczęście, (choć wynikające tylko z tego, że mają jakąś pracę), wprawia widza w konsternację. Pod wpływem manipulacji obarcza winą tych ludzi, którzy zdają się nie mieć świadomości, że ich praca przyczynia się do degradacji natury. A gdzie są w tym filmie prezesowie, którzy działają z premedytacją, licząc tylko zyski finansowe?

W literaturze faktu przykładem takiej strategii jest jednak Na marne Sapały – reportaż, który, mimo odkrycia, kto marnuje najwięcej jedzenia i jaki procent z tego stanowią odpady domowe, kontynuuje zakładaną od początku pracę u podstaw. Do końca próbuje wzbudzić u czytelnika wyrzuty sumienia za każdym razem, gdy wyrzuci obierki, miast zrobić z nich chipsy. Nie ustrzegł się tego też Łubieński, kiedy pyta, dlaczego klienci w kawiarniach piją kawę w papierowych kubkach zamiast w filiżankach? Jest to pytanie zasadne. Jednak obok niego należałoby też postawić takie: dlaczego w tylu kawiarniach mimo możliwości wypicia i zjedzenia na miejscu podają kawę i jedzenie tylko w jednorazówkach? I skąd ten opór przed nalewaniem kawy do własnych kubków klientów? Mogę się zbuntować i próbować kupić kawę w innym lokalu, ale bywa tak, jak na całym Dworcu Centralnym, że nie znajdę kawiarni, gdzie podadzą w filiżance czy naleją do własnego kubka. Mogę zrezygnować z gorącego napoju, ale wtedy przyjdzie mi kupić inny napój w sklepie. Śmieć i tak pozostanie. Czy lepszy?

Śmieci nie znikają

Dziś mamy płacić za wywóz śmieci, których ilości nie jesteśmy w stanie zmniejszyć, bo sklepy w okolicy nie dają nam wyboru, co do rodzaju opakowania. Możemy więc sami emitować CO2 jadąc do położonego dalej sklepu, na powrocie emitując jeszcze więcej CO2, bo wozimy cięższe butelki w (niby lepszym) szkle, lub zamówić przez internet, pogrążając się później w odpadach zabezpieczających przesyłkę. Płacimy za odbiór śmieci sortowanych – choć w wielu krajach jak np. w Szwajcarii sortowane są odbierane za darmo. Co więcej, płacimy za odbiór sortowanych śmieci, które w większości przypadków nie zostaną poddane recyklingowi. Łubieński tu znowu dobija informacją: zaledwie 1/5 elektroodpadów trafia do wyspecjalizowanych zakładów. Reszta? Ląduje nielegalnie na wysypiskach, na których lokalna szajka dokonuje wybiórczego recyklingu, albo w krajach, gdzie nie dokumentuje się przepływu sprzętów, nie ma regulacji dotyczących recyklingu. W Polsce dokumentacja przyjętych sprzętów do utylizacji ma się zgadzać z wymogami prawnymi, a nie ze stanem faktycznym. W takiej sytuacji zastanawia mnie, dlaczego dominuje taki opór (czy lenistwo) w tej kwestii? Rozumiem, że tworzymy krótkotrwałe sprzęty, by zmusić konsumentów do wydania pieniędzy na nowy produkt. Rozumiem, że recykling poszczególnych urządzeń jest skomplikowany, bo składa się z różnych surowców, a każdy wymaga innej obróbki. Ale jeśli przetworzenie tych części jest prostsze i tańsze niż wydobycie i obróbka rudy metalu, to dlaczego pozostajemy przy kopalniach z resztkami surowca miast ekonomiczniej przetworzyć coś, co już zostało użyte?

Z nielegalną utylizacją sprzętów i innych produktów niekwalifikujących się do prostej selekcji: szkło, papier, tworzywa sztuczne, bioodpady, wiąże się zagrożenie chemiczne, skutki rozkładania się substancji niebezpiecznych w ziemi, część zanieczyszcza wody, część wchłania się do atmosfery – zwłaszcza jak ktoś postanowi rozwiązać problem ogniem. Nie ma na ten temat jeszcze badań, ale uważam, że w publikacjach o śmieciach powinien pojawić się głos strażaków, którzy gaszą podpalone wysypiska. Ich doświadczenia zdrowotne mogą co nieco przybliżyć, jakie zagrożenia kryją się w takiej odpadowej mieszance. I tak, mam tu przed oczami, skrajny co prawda, przykład bohatera Czarnobylskiej modlitwy – znajomość jego tragicznego losu była powodem, dla którego nie byłam w stanie obejrzeć serialu w całości.

Odkrycie Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci pozbawiło ludzkość ostatnich złudzeń, jeśli jeszcze takowe były, co do śmieci, które jednak cudownie nie znikają, a mogą nawet przemierzyć tysiące kilometrów, by wypłynąć na brzegu innego kontynentu. Jak pisze Stanisław Łubieński, minimum 80 procent śmieci w morzach trafia z lądu z nurtem 10 potężnych rzek Azji i Afryki, pozostałe spływają przy wezbraniu wód powierzchniowych podczas powodzi. Do tego dochodzą zagubione przez kontenerowce ładunki z różnymi sprzętami, przedmiotami i substancjami niebezpiecznymi. Dryfujące plastikowe zabawki po latach zostają odnalezione na plażach na drugim końcu świata.

Śmieci wróciły też do mnie, choć jest to sytuacja ironiczna, ponieważ kpi z mojego zamiłowania do wyrzucania. Lubię wyrzucać śmieci, bo w ten sposób oczyszczam przestrzeń z nadmiarowych, bezużytecznych czy nielubianych rzeczy – choć w przeciwieństwie do Leonii z Niewidzialnych miast nie idzie to u mnie w parze z nadmiernym kupowaniem rzeczy nowych. Moją postawę zdeterminowało wychowanie w domu, w którym nic nie wolno było wyrzucać, bo zawsze mogło się na coś przydać – to z kolei konsekwencja doświadczeń nie tyle peerelowskiego niedoboru towaru, co wychowania w pedantycznym domu, w którym wyrzucało się wszystko bez refleksji, nawet ważne dokumenty. Taki pokoleniowy reakcjonizm. W każdym razie śmieciowy terror przejawiający się chomikowaniem przedmiotów zmniejszył życiową powierzchnię naprawdę dużego mieszkania w kamienicy do rozmiarów przeciętnych, jakimi dysponuje większość mieszkańców w blokach. Z tego powodu bliżej mi do idei minimalizmu i sprzątania Marii Kondo niż kreatywnego przetwórstwa wymagającego uprzednio magazynowania rzeczy wszelakich. Jednak w ramach empatii wobec natury i planety, trzeba swój komfort poświęcić – i pocieszając się też licznymi korzyściami finansowymi – coś gromadzić, by dać temu drugie życie. Prowadzenie ogrodu i sprzedaży wysyłkowej temu sprzyja.

Ale to właśnie w ogrodzie wróciła do mnie masa śmieci, które nie będą się kończyć, tak jak te na plaży czy w lasach. Do swojego warzywnika tworzonego na odleżanej ziemi – na terenie niegdyś należącego do państwowej instytucji, później niczyjego, co zachęcało mieszkańców do zorganizowania tu lokalnego wysypiska śmieci – mogłabym zaprosić badaczy poziomu rozkładów różnego rodzaju śmieci, bo jestem przekonana, że znajdą się reprezentatywne przykłady dla każdego etapu i typu surowca. Choć tę ziemię kopało się znacznie łatwiej niż tą porośniętą krzakami, powiązaną licznymi korzeniami, liczba znajdowanych tam odpadów potrafiła mnie bardziej zniechęcić do ogrodnictwa. Obecnie ten teren całkowicie porośnięty przez lebiody, pokrzywy i inne wysokie chwasty przestał przypominać wysypisko śmieci, ale one tam dalej są. Zastanawiałam się, ile lat potrzeba, by całkowicie oczyścić ten obszar. Sąsiadka mieszkająca tu dwadzieścia lat, mająca naprawdę zadbany ogród, pozbawiła mnie złudzeń wyznaniem, że jeszcze w tym roku wykopała w swojej ziemi jakąś starą butelkę ze spirytusem. Temu syzyfowaniu sprzyja jeszcze wiatr i deszcz przynoszący kolejne kawałki folii po lodach czy papierosach, które osadzają się na podłożu, z czasem lekko przysypane ziemią.

W takich chwilach odczuwam, jak niewiele nam brakuje do sytuacji mieszkańców tajwańskiej wyspy, bohaterów Człowieka o fasetkowych oczach, którzy po każdej burzy wychodzą sprzątać, to co przyniosła wraz z wodą. A przy tym zajęciu, podobnie jak sprzątający plaże Stanisław Łubieński i Krzysztof Środa, zastanawiają się nad drogą, którą przebyły znalezione tu przedmioty, oraz czy spośród nich pojawią się te, które sami niegdyś lekkomyślnie wyrzucili do wody?

Łubieński obserwując, jak ptaki budują gniazda m.in. z foliowych woreczków, i drutów, zadawał pytanie, czy natura potrafi się dostosować do zaśmieconej rzeczywistości. Ja to obserwuję na tej mojej ziemi, wymieszanej ze szkłem, plastikiem i metalem (już raz zastanawiałam się, czy złapany drut nie prowadzi do jakiegoś niewybuchu), którą zarastają chwasty, i w której pięknie przyjmują się kolejne krzaczki owocowe, sałaty, pomidory i dyniowate… Kiedy druga połowa powiedziała, że mógłby tę ziemię spokojnie sprzedać, nie chciałam wierzyć, że ktoś chciałby kupić taki syf. Mimo to (bo bez względu na to, ile worków z wygrzebanymi odpadami wyniesiesz, wciąż tam są) ziemia jest żyzna, a to pokazuje, że natura sobie jakoś radzi z ludzkimi wytworami.

Nowe rozwiązania, nowy język

My za to nie radzimy sobie językowo, jeśli chodzi o określanie pracowników komunalnych zajmujących się odbiorem odpadów, brakuje też szacunku dla tej profesji, bez której utonęlibyśmy w śmieciach. Jak pisze Łubieński, brak szacunku przejawia się nazywaniem ich „śmieciarzami”, choć to oczywisty oksymoron – i przyznaję szczerze, że nie przyszło mi do głowy, by go używać – kiedy oficjalną, przedsiębiorczą nazwą jest ładowacz (też nie znałam). Z kolei śmieciarka to pojazd bezpylny. Abstrakcja. Określenie, rzeczywiście budzące opory, bo niekojarzące się z tym, czym powinno. Z drugiej strony czuję potrzebę znalezienia trafniejszego określenia na te nowe, białe i czyste pojazdy, które coraz mniej przypominają te stare, brudne i cuchnące śmieciarki. Zwłaszcza na ciężarówki albo VANy (w zależności od pogody) zabierające kolorowe worki z segregowanymi odpadami. Jak nazwać pojazd, który równie dobrze mógłby pełnić funkcję dostawczaka? O takim chyba nikt nie powie śmieciarka. I w tym dostrzegam czynnik determinujący zażegnanie obelżywego języka. Jeśli po śmieci przyjedzie pojazd, który odstaje od wyobrażonego modelu śmieciarki, ludzie zaczną tworzyć nowy, bardziej przystający do zastanej rzeczywistości język. Może wykazuję się tu naiwnym tokiem myślenia, którego następnym krokiem będzie sugestia co do wyglądu uniformów ładowaczy. Ale zmiany w języku w tym środowisku już się dzieją i wynikają z nowych projektów zarządzania odpadami. W ‘mojej’ gminie nie ma wysypiska śmieci ani składowiska odpadów. Jest polana recyklingu. Przyznaję bez bicia, że gdy pierwszy raz tam jechałam i zobaczyłam tabliczkę z tą nazwą, zaczęłam kpić z tego, jak to nazwą próbują ubarwić ponurą rzeczywistość wysypiska. Po dojechaniu na miejsce szczęka mi opadła. Zrozumiałam, dlaczego nie widać i nie czuć tego składowiska z oddali, choć wcale nie jest osłonięty drzewami od strony ulicy. Polana recyklingu przypomina kameralny parking, gdzie zamiast samochodów stoją kontenery na poszczególny typ odpadów. Jest jeszcze podjazd dla aut, by łatwiej wyrzucić duże i ciężkie odpady. Nie miejcie jednak skojarzeń z parkingami sklepowymi, gdzie na ziemi leżą pety w towarzystwie fruwających paragonów fiskalnych. Takiego porządku, jaki panuje na polanie recyklingu, większość z nas nie ma w domu. Nazywanie jej wysypiskiem śmieci byłoby obrazą. (zdjęcia)

Trochę optymizmu dostarczył mi również tekst Filipa Springera o kopenhaskiej spalarni śmieci Pufff. Pomijam monumentalność projektu, jego estetykę i skutki dla środowiska. Pocieszenie znalazłam w zaskakującej informacji, że są miejsca na ziemi, a do nich należy Dania, gdzie śmieci brakuje. Czyli stan deficytu śmieci jest możliwy do osiągnięcia. Wystarczy skrupulatna segregacja śmieci i wysoki poziom ich przetwarzania. I budowa ogromnej elektrowni czerpiącej energię ze spalanych śmieci. W przypadku Kopenhagi nie była to opłacalna inwestycja – państwo musi skupować śmieci z innych krajów, aby wykorzystać pełną moc elektrowni. Dowiadujemy się z tego tekstu, że inwestycja przyniesie jeszcze większe straty, gdyż podobne spalarnie wybudowano w innych krajach. W ten sposób zapotrzebowanie na odpady wzrośnie, ich koszt również. To napawa nadzieją, że doczekamy się czasów, w którym śmieci mają wartość węgla – nie będziemy wtedy udawać, że ich nie widzimy, że ich nie ma. Odpady będą selekcjonowane i zbierane jak złom. Podniesiemy każdy papierek i niedopałek, widząc w tym zysk, bo w gruncie rzeczy jesteśmy materialistami.

A mimo wszystko wizja ta wydaje się pozostawać w sferze utopii.

Dla przejrzystości bibliografia

S. Aleksijewicz, Czarnobylska modlitwa, Czarne, Wołowiec 2016.

E. Bińczyk, Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu, PWN, Warszawa 2018.

S. Łubieński, Książka o śmieciach, Agora, Warszawa 2020.

W. Ming-yi, Człowiek o fasetkowych oczach, Kwiaty Orientu, Skarżysko-Kamienna 2019.

iM. Mróz, Postać animowana na propagandowym froncie II wojny światowej, w: Antropologia postaci w dziele filmowym, red. S. Kuśmierczyk, Warszawa 2015.

M. Sapała, Na marne, Czarne, Wołowiec 2019.

F. Springer, Śmieciowa przestrzeń, w: Każdemu jego śmietnik. Szkice o śmieciach i śmietniskach, Czarne, Wołowiec 2019

K. Środa, Nie mogłem zabrać wszystkich, w: Każdemu jego śmietnik. Szkice o śmieciach i śmietniskach, Czarne, Wołowiec 2019

 

 

3 thoughts on “Zamiast recenzji… esej o śmieciach

    1. Dziękuję. Chciałabym, bo ostatnio siedzę w tym temacie. Właśnie przeczytałam zbiór esejów Franzena, który podejmuje podobne problemy co Łubieński. Jedynie co mnie blokuje to ilość informacji i poczucie, że ktoś już o tym napisał, więc po co powtarzać, i pytanie, czy jestem w stanie zaproponować coś nowego w tym temacie. Nie chciałabym pójść w styl blogów zero waste i pisać poradników, jak być less waste, raczej powiązać to z tekstami kultury. Ale że też przygotowuję się na konferencję o ekologii, to może coś niebawem nowego się wyklaruje, co mogłabym przedstawić tutaj :).

Skomentuj Leacathy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *