Łódzkie impresje (Łódź. Miasto po przejściach – Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak)

Łatwo o rozczarowanie, kiedy na książkę, którą jeszcze przed premierą nazwano bestsellerem, czeka się tyle miesięcy, na jej przyjście i chwilę wolnego, by po nią sięgnąć. Na reportaż o Łodzi czekałam nie tylko, jak wiecie, z powodu upodobania do biografii miast. To bodaj jedyne miasto, z którym nie jestem związana rodzinnie, zawodowo czy mieszkaniowo, a odwiedzam je średnio dwa razy w roku. Bynajmniej nie z pobudek turystycznych, bo zresztą, co tam zwiedzać? A jednak coś tam się dzieje na tyle interesującego, by tam znów przez kilka dni pobyć, przenocować w kolejnej noclegowni, która nie jest Starym Kinem, i dopisać ją do coraz dłuższej listy, gdzie w Łodzi nie nocować. Równie długiej jak ta z miejscami, gdzie warto zjeść, bo łódzka gastronomia z kolei ma się czym pochwalić, i międzynarodową różnorodnością (wybierz region, którego kuchni chcesz właśnie spróbować, a na Piotrkowskiej i w okolicach na pewno odpowiednią restaurację znajdziesz), i jakością jedzenia. O tym przekonujemy się każdego październikowego weekendu, gdy festiwal filmowy pokrywa się z Restaurant Week. Z kolei fenomen największego dworca w Polsce (jeśli nie w Europie) fascynuje nas swoją pustką tak mocno, jak irytuje totalnie źle zorganizowana infrastruktura drogowa ze stojącymi w korkach tramwajach i przejściami dla pieszych, na których bez przesady czeka się co najmniej kwadrans (przejście z sygnalizacją świetlną w Łodzi zajmuje na mojej liście lęków miejsce zaraz po latających stworzeniach w zamkniętych pomieszczeniach i wężach). Tyle z moich łódzkich impresji, przejdźmy do książki.

Łódź. Miasto po przejściach to zbiór reportaży, na który składają się aktualizowane i przeredagowane teksty z poprzedniej książki Wojciecha Góreckiego Łódź przeżyła katharsis, oraz artykuły obu autorów publikowane na łamach m.in. „Dużego Formatu”, „Tygodnika Powszechnego” czy „Gazety Wyborczej”. Dobrze jest zebrać takie teksty w jeden tom, bo dopiero w zestawieniu wyłania się konkretny obraz miasta, tu obejmujący ostatnie trzy dekady, czyli od przełomu politycznego. Jak każdy miejski reportaż, nie przedstawia swojego bohatera w pozytywnym w świetle, o co mieszkańcy mają zwykle pretensje do autora, tak jakby jako pierwsi padli ofiarą reporterskiego oka. Z reportażu o Łodzi, zwanej przez Bogusława Lindę miastem meneli, wyłania się wśród brudu, braku wody i oparów alkoholu iskierka nadziei na zmianę jej wizerunku, którą w całości ulokowano w piastującej od 10 lat urząd prezydenta miasta Hannie Zdanowskiej. W całości, bo, jak twierdzą rozmówczynie autorów, osoby z potencjałem i możliwościami na wprowadzenie jakichkolwiek zmian społecznych, zbudowanie elity, środowiska artystycznego, akademickiego czy zawodowego wyjeżdżają do Warszawy albo Wrocławia, gdzie łatwiej o pracę i wyższe zarobki.

Wiemy więc już, że Łódź nie jest najlepszym miastem do mieszkania, nie tylko dlatego, że tu najwięcej mieszkań nie ma łazienki, ale trudno też o pracę – odsetek bezrobocia jest tu najwyższy w Polsce – i sowite wynagrodzenie. Statystyki dotyczące zgonów i umieralności na choroby nowotworowe i układu krwionośnego też nie brzmią zachęcająco. Podobnie jak skutkujące w katastrofy samowolki budowlane oraz wybuchy gazu, których można byłoby uniknąć, gdyby gazownia poważniej potraktowałaby zgłoszenia o ulatniającej się substancji i zmodernizowała nieszczelne instalacje. Do tego historia właściciela kamienicy, który nie tylko ignorował konieczność reparacji awarii, ale też w ramach zemsty zakręcał wodę. Wszystko mogłoby się kończyć dobrze, gdyby miasto dysponowało przyzwoitymi mieszkaniami socjalnymi, do których poszkodowani mogliby się przenieść…

Pisząc o Łodzi nie może braknąć długiej historii przemysłu włókienniczego ze stojącymi na czele lodzermenschami i kobietami pracującymi, które po upadku fabryk musiały odnaleźć się w innym zawodzie o wątpliwej reputacji. Nie brakło tu współczesnych losów fabrycznych kompleksów, z czego największy przebudowano na jedną z większych w kraju galerii handlowych. A gdy już mowa o handlu, trochę uwagi poświęca się historycznej obecności Żydów i innych mniejszości narodowych w mieście, które miały wpływ nie tylko na charakter miasta, ale i lokalny język. Z kolei zaskakuje pominięcie tematu kultury i sztuki. Mimochodem jest wspomniane najstarsze kino i fakt, że na Piotrkowskiej ciągle coś kręcą, ale Łódź w tomie Góreckiego i Józefiaka ani trochę nie jest filmowa, tak jakby i środowisko filmowe w ostatnich trzydziestu latach zapadło się pod ziemię.

To ostatnie mogłoby zabrzmieć jak zarzut, gdyby niniejsza publikacja była pisaną od podstaw kompleksową biografią miasta. Jest natomiast zbiorem wycinków palących spraw, które niegdyś i dziś gnębią centralne miasto Polski, które jakimś cudem zostaje pominięte w magistrali kolejowo-drogowej, o transporcie lotniczym nie wspominając.

Może brakuje tej książce jakieś myśli przewodniej, choć na upartego można jej się dopatrzyć w podtytule sugerującym, że Łódź po wielu ciosach z różnych stron podnosi się z upadku, choć kosztuje ją to wiele milionów złotych i wciąż nie ma gwarancji, że uda się jej powrócić do czasów świetności. Ja jednak jestem usatysfakcjonowana, bo Łódź. Miasto po przejściach to typ transparentnego reportażu, jaki lubię najbardziej, którym nie rządzi chronologia, hierarchia tematów i autorska perspektywa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *