Ameryka w pigułce (Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach – Rosecrans Baldwin)

Na reportaż o Los Angeles czekałam pięć lat, odkąd chciałam zbadać zależności remediacyjne między polską i oryginalną wersją gry P.I. W tzw. międzyczasie sięgnęłam po nieduży reportaż Reinera Streckera, który w dużym skrócie opisał to miasto. Liczyłam więc na to, że w Serii Amerykańskiej wydawnictwa Czarnego przypadnie kolej także na Los Angeles, który ugruntuje moją wiedzę. Prawie się doczekałam.

Lekkie rozczarowanie pojawiło się już w chwili otrzymania książki, ponieważ wydaje się najcieńszą pozycją ze wszystkich książek o amerykańskich miastach w tej serii, a przecież, jak już informuje sam tytuł, Los Angeles to już nie tylko miasto, lecz wręcz miasto-państwo: największy amerykański organizm polityczny (nie licząc stanów), składające się z kilku centrów, a zarazem w całości będące peryferiami. Jak na paruset stronach opisać to, czy Los Angeles jest? Moje oczekiwania budowane na doświadczeniu z lektury reportaży o Detroit, San Francisco czy Nowym Jorku wyraźnie nie były celem autora. Nie ma tu miejsca na historię, która poprowadziłaby nas ku teraźniejszości. Autor skupia się całkowicie na zjawiskach kulturalno-społecznych ostatniej dekady. Prawdopodobnie taka perspektywa wynika ze spełnienia innej potrzeby niż tej, którą mogą mieć polscy czytelnicy. I z innego niż rodzimy punktu widzenia: wydano masę książek o dziejach Los Angeles – w Polsce ukazało się ich zaledwie parę. Ze strony autora: nie ma potrzeby powielać treści, pora zmierzyć się z obrazem współczesnym. Z kolei polski czytelnik dostaje znów wyimek pewnej rzeczywistości, trochę wybranych faktów, których nie sposób bez podstaw historii miasta osadzić w jakimś ciągu przyczynowo-skutkowym.

Piszę o tym z oczywistą świadomością, że tak rozległej i zróżnicowanej krainy geograficznej nie sposób wyczerpująco opisać. Tego zresztą również nie zrobiły pozostałe wspomniane reportaże, bo też znowu nie chodzi o obszerną monografię z chronologicznymi dziejami miasta – przykład biografii Tokio Stephena Mansfielda pokazuje, że takowe zamiast wzbudzić zainteresowanie, nudzi, a co gorsza po lekturze pozostaje niewiele. Problem z reportażem Rosecrans Baldwin i jego koncepcją, by fenomen uchwycić w formie siedmiu lekcji, jest taki, że po odłożeniu książki wiemy tylko tyle, że Los Angeles to miasto-państwo, którego odrębność i zróżnicowanie nie jest możliwe do opisania. To wynika po części z tego, że Los Angeles właściwie jeszcze nie jest, ale właśnie staje się miastem-państwem. Tylko jeśli autor jest tego świadomy, to po co ta książka? By jako jeden z pierwszych odnotować ten proces przemiany? Czy żeby asekuracyjnie zniechęcić kolegów po piórze do podjęcia tego karkołomnego zadania? Albo by zgodnie z egocentryczną naturą amerykańskich reporterów mieć pretekst do napisania o swoich pierwszy latach mieszkania w Los Angeles? Rosecrans Baldwin na szczęście nie skupia uwagi na sobie jak choćby Charlie LeDuff, o swoim życiu wspomina tyle, na ile jest to przydatne dla przywoływanego kontekstu.

Właściwie, by w minimalnym stopniu pojąć, czym się charakteryzuje ta szeroka tkanka miasta-państwa, wystarczy ograniczyć lekturę do pierwszego rozdziału. W kolejnych, zwłaszcza w końcowych „lekcjach” wnioski się powtarzają. Wybrane zagadnienia, które są omawiane w poszczególnych rozdziałach, mając dowieść, że Los Angeles jest miastem wyjątkowym na tle reszty Ameryki. I nie chodzi tu o jakąś gloryfikację, lecz stwierdzenie, że to, co się w nim dzieje jest charakterystyczne dla tego miejsca. To odwrotne założenie niż w przypadku Detroit, które ma ilustrować kruchą kondycję całego kraju. Problem w tym, że stwierdzenie, iż dzięki Hollywood jest to miasto snów/marzeń – można odnieść również do Nowego Jorku (powiedziałabym nawet, że przez liczne seriale czy książki Nowy Jork wydaje się bardziej tym miastem, do którego przybywają ludzie z nadzieją na sukces i karierę). Opisane w drugim rozdziale praktyki przypominające działania sekty to nie tylko Los Angeles, nawet nie tylko Ameryka, ale i Europa. To samo ze slumsami (Skid Row) oraz latynoamerykańską historią migracji, która jest elementem niemal całych Stanów Zjednoczonych – doceniam jednak poruszenie tych wątków w opowieści o Los Angeles, które kojarzy się jednak przede wszystkim z białymi gwiazdami filmowymi.

Nie mam poczucia, że Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach czegoś uczy. Mam natomiast wrażenie, że potęga tego miejsca przerosła możliwości autora albo założenie tej książki było zbyt rozbuchane w stosunku do tego, czym to miasto-państwo w rzeczywistości jest.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *