ILF: Na gnój i różę słońce jednako świeci (Mój sąsiad Adolf, reż. Leon Prudovsky)

Mój sąsiad Adolf Leona Prudovskiego bazuje na legendzie o Hitlerze, który nie popełnił samobójstwa w bunkrze, lecz znalazł schronienie w Argentynie. Idąc filmowym tropem, azyl ten najwyraźniej nie był najbezpieczniejszy, skoro po kilkunastu latach bohaterowi przyszło szukać kolejnej kryjówki. Sytuacja zrobiła się napięta, bowiem w Argentynie został przez Mosad złapany inny nazista: Adolf Eichmann, którego ekstradowano do Izraela, gdzie następnie skazano go na śmierć.

W tych trudnych czasach – bo jak donoszą gazety, w Chile doszło właśnie do potężnego trzęsienia ziemi – Marek Polsky doczekał się nowego sąsiada. Polsky jest wybitnym szachistą, który brał udział w mistrzostwach świata w 1934 roku i wtedy miał okazję poznać osobiście Adolfa Hitlera. W czasie wojny stracił całą rodzinę, jemu jednemu udało się przeżyć pobyt w obozie koncentracyjnym, o czym przypomina wytatuowany na ręce numer. Pojawienie się nowego sąsiada zaburzyło spokojny rytm życia Marka, w którym szczególne miejsce zajmowała pielęgnacja czarnych róż – ulubionych kwiatów jego żony.

Motyw róż dyktuje rytm filmowi: od otwierającej sekwencji z przeszłości, gdy różami opiekowała się żona Marka, przez powtarzające się sceny przygotowania nawozu ze skorupek jaj i podlewania, po finałową scenę, gdy na pożegnanie bohater wycina sąsiadowi trzy róże, by podarował je pani Kaltenbrunner. Od krzewu z różami zaczyna się konflikt sąsiedzki – Marek zauważa, że pies sąsiada podkopuje się pod płotem i niszczy róże. W odpowiedzi pani Kaltenbrunner żąda wytyczenia nowych granic działek. Okazuje się, że róże znajdują się na granicy. Dochodzi do sądu Salomona, władze proponują wycięcie połowy krzewu – Marek reaguje jak biblijna prawdziwa matka i zgadza się oddać cały krzew, byleby go nie zniszczono, wszak to jedyna żyjąca cząstka dawnego życia. Dalsze interwencje mężczyzny wynikające z troski o ulubioną roślinę prowadzą do zaostrzenia konfliktu.

Gdy następuje bezpośrednie spotkanie mężczyzn, spojrzenie Hermana wydaje się Polsky’emu bardzo dobrze znane. Szybko sobie przypomina oczy mężczyzny, którego poznał podczas mistrzostw w 1934 roku. Były to oczy Adolfa Hitlera. Odtąd przerażony bohater zaczyna wnikliwie obserwować sąsiada i dostrzegać coraz więcej podobieństw między nim a dyktatorem III Rzeszy. Niestety, izraelska ambasada traktuje Polsky’ego jak kolejnego wariata, wciąż mocno pogrążonego w wojennej traumie i wszędzie dostrzegającego nazistów. Takim oferuje się grupy wsparcia, a na tych najbardziej opornych, do jakich jest zaliczany protagonista, pod płaszczykiem pożądanego eksperta od sztuki nasyła się terapeutów od urazów powojennych.

Mój sąsiad Adolf skrzy niekonwencjonalnym humorem, który – jak opisuje go sam reżyser – panował w społeczności żydowskiej przed Holocaustem. Nie brakuje ironii i przewrotności – wszak z czasem sąsiedzi stają się przyjaciółmi, ale jest to przyjaźń warunkowa, którą obserwuje się z takim napięciem jak potyczkę dwóch znakomitych zawodników przy partii szachów (skojarzenie z Gambitem królowej jest jak najbardziej na miejscu). Film Prudovskiego to też opowieść pełna tragizmu, bo tym, co łączy obu mężczyzn, jest bezlitosna i okrutna historia, która nieustannie za nimi się ciągnie, choć dla świata skończyła się w 1945 roku. Obaj są jej ofiarami, nawet jeśli jeden z nich miał twarz oprawcy. To kolejna opowieść o tym, że nic nie jest czarno-białe – Mój sąsiad Adolf jednak nie broni tych, którzy stali po niewłaściwej stronie, ale pokazuje, jak silna wola życia determinuje bieg ludzkich losów. Znakomicie są nakreślone i odegrane te dwie niejednoznaczne, tragiczne postaci.

Niektórzy twierdzą, że jedynym środkiem wyrazu artystycznego, za pomocą którego można wyrazić doświadczenie Zagłady, jest poezja. I ona jest obecna w muzyce Łukasza Targosza (nazwisko trafia na listę polskich kompozytorów do obserwowania), która w rytmie tanga nawiązuje do argentyńskiej kultury i podkreśla ludzkie namiętności kryjące się w symbolu filmowych kwiatów. Poetyckość wyrażają też oszczędne kadry Radosława Ładczuka, w których cała uwaga skupiona jest na człowieku albo na roślinach czy przedmiotach. Autora zdjęć podejrzewam o szczególne zamiłowanie do martwej natury albo kina kulinarnego, zwłaszcza tego drugiego: liczne sekwencje ze zbliżeniami na parzenie kawy czy zgniatanie skorupek do nawozu są charakterystyczne dla tego gatunku.

To dużo lepsza rzecz niż się spodziewałam.

Ocena: 7/10

Tekst ukazał się w „Ińskie Point” nr 3-4/2023

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *