FKA: Ana, mon amour / Porto

Tegoroczna edycja Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja dobiegła końca. Było sporo udanych spotkań, czy to na warsztatach czy to ze znajomymi pomiędzy seansami. Rozmowy o filmach, blogach i krytyce filmowej były tak inspirujące, że w pewnym momencie musiałam pobiec do najbliższego sklepu po notatnik, gdzie swoje pomysły i przemyślenia mogłam zapisać. W najbliższych dniach postaram się napisać choć trochę o wszystkich ośmiu filmach, które obejrzałam podczas festiwalu. Plany zostały zmodyfikowane, co było spowodowane zarówno aspektem towarzyskim (wskutek którego ominęłam piątkową i sobotnią debatę), jak i logistycznym (w kwadrans nie da się przemieścić z ŁDK do Szkoły Filmowej lub na odwrót, bo choć tramwajem podróż trwa zaledwie 6 minut, ten nie zawsze trafi się od razu, gdy pojawimy się na przystanku). Jeden seans zmieniłam za namową znajomych i była to udana decyzja, bo w ten sposób obejrzałam jeden z najlepszych filmów wyświetlonych na festiwalu. Tak, mówię o 20th Century Woman.

Dzisiaj jednak napiszę krótko o dwóch filmach, które wspominam, jako te podczas oglądania których modliłam się o rychły koniec. Zaczynam od tej słabszej strony repertuaru dlatego, że jednym z tych filmów jest rumuńskie dzieło, mające w ostatni piątek premierę Ana, mon amour – dwie godziny, które warto przeznaczyć na inny film.

Nowe Kino Rumuńskie było jedną z sekcji festiwalowych, która była wyświetlana głównie w Szkole Filmowej, co zaowocowało tym, że wbrew moim pragnieniom i tegorocznym zainteresowaniom udało mi się obejrzeć tylko najnowszy film Netzera. (Uczestnicy festiwalu mieli też możliwość obejrzeć jego wcześniejsze dzieło Pozycja dziecka). I był to najnudniejszy rumuński film, jaki widziałam. Problem nie tkwił w jego nieśpiesznej akcji, bo w 4 miesiącach, 3 tygodniach i 2 dniach czy Wtorku po świętach też nie mamy dynamicznej fabuły, a jednak są to obrazy tak intensywnie emocjonalne, że nie da się od nich oderwać.

Ana, mon amour przedstawia dziesięć lat związku Tomy i Any, który jest budowany na uzależniającej więzi. Z jednej strony Ana, mająca problemy psychiczne jest zależna od chłopaka, który prowadzi ją do lekarzy, opiekuje się nią i ma do niej naprawdę anielską cierpliwość. To dzięki jego pieniądzom Ana może uczęszczać na terapię, wskutek której staje się coraz bardziej zrównoważoną i samodzielną kobietą. Co zdaje się mieć destrukcyjny wpływ na relację z mężem. Bo to jednak Toma jest bardziej przywiązany do Any. Do tej chorowitej, markotnej całkowicie zależnej od niego dziewczyny. Można zastanawiać się, na czym zbudowane jest to przywiązanie, bo choć chcielibyśmy jego zaangażowanie i poświęcenie odczytywać jako wyraz miłości – to nie możemy, czujemy, że jest w tej relacji coś niezdrowego. Czy chodzi o poczucie wyższości, pokazanie samemu sobie, że jest się lepszym od kogoś? Psychoterapeutyczna forma narracji filmu, Toma leżąc na kozetce, przywołuje zdarzenia ze związku z Aną, podpowiada widzowi banalną odpowiedź. Sugeruje, że relacja z Aną to próba przeciwstawienia się determinizmowi, ucieczka przed powieleniem losu swoich rodziców. Czy to coś nowego?

Postacie zostały dobrze zagrane (Mircea Postelnicu, Diana Cavallioti), ale to wszystko, co mogę pozytywnego powiedzieć o tym filmie. Jest to dzieło trudne w odbiorze, ale nie tylko z powodu ciężkiego tematu, który został w taki sposób przedstawiony, że nie angażuje widza. Moim głównym problemem z tym filmem jest, jak zwykle, sztuka operatorska, tj. kręcenie kamerą z ręki. W tym przypadku jest to zabieg męczący i kompletnie nieuzasadniony – chyba, że chciano zapewnić widzom czterowymiarowe współodczucia bohaterki cierpiącej na zawroty głowy. Dziękuję, po tym filmie straciłam ochotę na kontynuowanie filmowych doświadczeń na festiwalu – to był ostatni tytuł, jaki widziałam.

Ocena: 4/10

 

Drugie (a właściwie pierwsze, jeśli chodzi o chronologię wydarzeń) rozczarowanie przyniosła mi projekcja filmu Porto. To niezwykła kompozycjach pięknych, klimatycznych, kameralnych, nawiązujących trochę do filmów Jarmuscha kadrów. I mógłby to być naprawdę kolejny magiczny film, w którym nie ma właściwie akcji, a dzieje się w nim tyle, że po latach przywołujemy każdą jego scenę, by móc się zanurzyć w jej wieloznaczeniowości. W rzeczywistości w trakcie seansu jęknęłam: o nie, znowu?!

Opowieść jest krótka. Pewnego dnia na wykopaliskach archeologicznych spotykają się Mati i Jake. Następnie widzą się w pociągu, potem w kawiarni. Idą do łóżka. Namiętna noc zostaje przez nich zapamiętana na długo. To wszystko. Wyjątkowość tego dzieła ma tkwić w montażu. Otóż historię poznajemy trzykrotnie. Z perspektywy Jake’a, Mati i ich obu. Dochodzi parę nowych szczegółów z tego, co wydarzyło się przed spotkaniem i kilka dni później. Jęknęłam, bo to ostatnio ulubiony sposób montowania filmów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że w zasadniczej większości przypadków to jest desperacji sposób na uratowanie historii pozbawionej interesującej treści albo w ogóle treści. Próba uatrakcyjnienia i wydłużenia filmu do pełnego metrażu. To się dzieje też w Porto. Nie da się ukryć, że pierwsza połowa jest potwornie nużąca. Może to zabrzmieć frywolnie, ale widza z letargu wybudza dopiero scena namiętnego seksu, która rozgrywa się mniej więcej w połowie filmu. Dopiero w tym momencie pojawiają się uczucia między bohaterami, stają się oni ludźmi z krwi i kości. Od Porto oczekiwałam emocjonalnego, zmysłowego obrazu, który zaangażuje czy wręcz pochłonie widza, a nie wtórnych dywagacji na temat odwiecznego dylematu, która strategia zapewni szczęście w życiu doczesnym: bycie rozważną czy romantyczną?

Ocena: 4/10

1 thought on “FKA: Ana, mon amour / Porto

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *