Już najwyższa pora by nadrobić zaległości w kalejdoskopowym cyklu, a więc zabieram się za prezentację marcowych lektur, o których nie pisałam na blogu.
To był początek nowego semestru, w którym rozpoczęłam m.in. zajęcia na temat Holocaustu. To był idealny moment, by wreszcie sięgnąć po znany i ceniony autobiograficzny komiks Arta Spiegelmana: Maus. To historia zmagania się z traumami wojennymi, które w jakiś sposób determinują zachowania w codziennym życiu. Ojciec Artiego jest dość specyficzną osobą o trudnym charakterze: jest pedantem i nie pozwala, by najmniejszy okruszek się zmarnował. Jego zachowanie odzwierciedla warunki, w jakich żył podczas wojny. Art pyta ojca o początki jego relacji z mamą oraz o przebieg wojny, która zmusiła rodzinę do opuszczenia kraju. Charakterystyczne dla tego komiksu jest animalizacja postaci: Żydzi są myszami, którzy muszą wymykać się spod kocich łap, a te rzadko kiedy od razu zabijają. Każdy wie, jak koty lubią się bawić swoimi ofiarami, prawda?
Sięgnęłam po ten komiks w kontekście pewnego artykułu, który zwrócił uwagę na to dzieło, bo pojawiają się tam fotografie. Przyznam się, że moje drobne rozczarowanie Mausem wynikało z tego, że tych zdjęć prawie tam nie było. Uważam, że trzy zdjęcia na dwa albumy, to trochę za mało, by mówić tu o jakimś przewrocie stylistycznym czy narracyjnym. Ich obecność była nawet tym, co mnie przeszkadzało, bo nie pasowało do reszty… Trudno wypowiadać się o dziele, które analizowano w przeróżny sposób i uznano je za jedno z najważniejszych komiksów. Taka konstelacja sprawia, że oczekuje się od dzieła naprawdę czegoś mocnego, a rzeczywisty obiekt okazuje w ogóle nie robić jakiegoś szczególnego wrażenia.
Na seminarium zaczęliśmy z kolei rozmawiać o robotach, androidach i granicy między tym, co ludzkie, a tym, co… mechaniczne? Z racji tego, że ja od zawsze nie cierpiałam SF przyjęłam ten cykl spotkań z wielkim lękiem i niechęcią. Bez przekonania sięgnęłam po Blade Runner Philipa K. Dicka, który mnie się nawet spodobał. Książkę czyta się naprawdę dobrze, a świat przedstawiony wyobrażałam sobie znacznie lepiej niż reżyser ekranizacji, która jest tak bardzo zła, tak bardzo odchodząca od fabuły powieści, tak bardzo nudna… Najbardziej bolało mnie pominięcie wątku z ustawianiem nastroju oraz z kupowaniem zwierząt, bo naprawdę chciałam zobaczyć tę elektryczną owcę na dachu… Bo dla mnie najważniejszym przekazem z tej powieści jest to, że empatia wobec zwierząt jest miarą człowieczeństwa…
Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem w tym miesiącu był kryminał Gai Grzegorzewskiej, który może straszyć objętością, jednak podczas fascynującej lektury szybko o tym zapominamy. Betonowy pałac to sprawnie napisany kryminał o ciemnej stronie Krakowa. Niech was nie zwiedzie okładka prezentująca gmach Jubilatu znajdującego się w centrum miasta. Akcja dzieje się w oddalonych od centrum dzielnicach, główny bohater sporadycznie odwiedza lokale na starym mieście. Generalnie obraz Krakowa jest absolutnie nie pocztówkowy i… nie ma co ukrywać, przerażający. Bo to miasto prostytucji, żuli, narkomanów i kryminalistów wszelakiego rodzaju, psychopatów też pomieści. Zdaje się, że to obraz przyklaskujący niesławnym pogłoskom o różnych dzielnicach Krakowa. Gaja Grzegorzewska nie stroni od wulgarnego języka, łamiąc wszelkie stereotypy, że proza kobiet musi być wyrafinowana i subtelna. Tak właściwie stworzyła bardzo męski kryminał, ale może nie dlatego, by pokazać, że kobiety też potrafią pisać o brutalnych sprawach, lecz wydobyć na zewnątrz to, co w środku każda kobieta czuje?
Było o zaskoczeniach, dla równowagi trzeba wspomnieć też o rozczarowaniach. O tej książce pisałam już na fanpage’u, a także była bohaterką mojego wielkanocnego felietonu. Mam na myśli Morfinę Szczepana Twardocha, wokół której znowu było tyle achów i ochów, a dla mnie okazała się niestrawna. Kiedy będąc jeszcze na początku powieści, zastanawiałam się, dlaczego jej lektura stawia taki opór, zwaliłam to na narkotyki. Wszystkie książki o narkotykach dla mnie są obłędnie nudne. Ale mimo tytułu, książka Twardocha nie jest tylko o narkomanii. Nie mogłam odnaleźć się w tym języku, gdzie narracje bohatera przeplatały się z matczynymi uwagami. Nie mogłam zdzierżyć kolejnego faceta przechodzącego kryzys męskości, próbującego za wszelką cenę robić wszystko, by nikt nie miał wątpliwości co do jego płci… Po nieudanych Dziennikach i nieprzekonującej mnie Morfinie powinnam sobie odpuścić dalsze poznawanie twórczości tego pana. Tak się nie stanie, bo na półce mam znacznie starszą książkę Twardocha, z czasów kiedy jeszcze nie było o nim głośno. Jeśli Zimne wybrzeża również mnie nie przekonają…
Miesiąc zamknęłam powrotem do klasyki XIX-wiecznej prozy kobiecej. Popełniłam ten błąd, że najpierw obejrzałam miniserial, a potem sięgnęłam po Emmę… Choć taka kolejność pozwala dostrzec więcej zmienionych szczegółów w adaptacji, to przyjemności z lektury nie miałam żadnej, ponieważ książka być dla mnie transkrypcją filmu… Powieści Jane Austen to ten rodzaj literatury, który chętniej zapoznaję w wersji filmowej niż tradycyjnej.
Powinnam wprawdzie wspomnieć jeszcze o Eseju o wstręcie Julii Kristevy, ale to tak skomplikowana sprawa, że pozwólcie, podaruję sobie podjęcie tego trudu.
Na końcu chciałabym was zachęcić do zajrzenia na stronę antykwariatu i księgarni Tezeusz, która ma w swojej ofercie niemal wszystkie wspomniane wyżej przeze mnie książki, a także audiobooki, książki dla dzieci i młodzieży, podręczniki szkolne, kalendarze, gry planszowe, filmy i muzykę. Jestem przekonana, że każdy znajdzie coś dla siebie. Szczególnie zachęcam do przeszukiwania strony tych, którzy szukają rzadkich egzemplarzy, może akurat traficie na coś szczególnego…
http://tezeusz.pl/
A ja właśnie jedynie Twoje rozczarowania mam w planach. 😉 Mam nadzieję, że spodobają mi się nieco bardziej.
Określenie „niestrawna” dla „Morfiny” Twardocha jest wyjątkowo trafne. Również mi nie przypadła do gustu. Niedawno przeczytałam „Wieloryby i ćmy” i niestety ma podobne wrażenia, dlatego innych książek Twardocha czytała nie będę..
Opinii o ekranizacji powieści Dicka jest mnóstwo, ja od lat stoję niezmiennie na stanowisku, że to nie jest żadna ekranizacja, tylko wariacja na temat. Dick dał zalążek pomysłu, na którym oparł się reżyser i scenarzyści (a było ich naprawę wielu) tworząc film. Film świetny wizualnie i klimatycznie, film prawie doskonały.
Niestety, absolutnie nie podzielam Twojego zdania. Wizualnie i klimatycznie – to jest prawdziwy koszmar, nie mogłam uwierzyć, że ktoś może mieć tak brzydką wizję świata.