Antologia fenomenalna (Dziobak literatury. Reportaże latynoamerykańskie – pod. red. Beaty Szady)

Porozmawiajmy o literaturze latynoamerykańskiej. O ile proza fikcyjna jest dość znana i ceniona, wystarczy wspomnieć Gabriela Garcię Marqueza (do niego wrócę za chwilę) czy Jorge’a Louisa Borgesa, o tyle reportaż nie jest gatunkiem kojarzonym z tym regionem, wyłączywszy książki rodzimych autorów o Ameryce Łacińskiej (np. Tańczymy tylko w Zaduszki). Jak zauważył Mariusz Szczygieł w posłowiu, reportaż ma swoich zapaleńców w Polsce, USA i we Francji, co niektórzy wspomną jeszcze o tradycji reporterskiej w Rosji, która obecnie z przyczyn politycznych nie może być kontynuowana. Projekt Beaty Szady ma poszerzyć nasze reportażowe horyzonty.

Kryjący się w tytule Dziobak literatury to popularne określenie reportażu w regionie hiszpańskojęzycznym. Do dziobaka reportaż porównał Juan Villoro, meksykański reporter, jeden z najważniejszych w tym regionie świata: „dziobak literatury używa środków stylistycznych typowych dla prozy literackiej, konstruuje bohaterów tak, jak to się robi w dramaturgii, syntezuje niczym poezja, surowo obserwuje, jak to czyni dziennikarstwo, poświęca się – wyczerpującą i obsesyjnie – jak detektyw prowadzący śledztwo”[s.7]. I rzeczywiście, zebrane przez Szady teksty o tym dowodzą. Upłynęło kilka dni od lektury, w międzyczasie sięgnęłam po inne (rodzime) reportaże, a we mnie wciąż żywe poczucie, jaką to ostatnio dobrą i intrygującą rzecz przeczytałam, siłą rzeczy te późniejsze lektury ustępują miejsca w pamięci.

W tej antologii nie chodzi o prezentację szerokiego przekroju dziejów historii współczesnej i palących problemów społecznych, politycznych, kulturowych w Ameryce Łacińskiej – choć te są tematem zebranych reportaży i oczywiście, jakiś mniej znany obraz tej części świata z nich się wyłania. Mam jednak wrażenie, że Beacie Szady chodziło tu o pokazanie tego, czym jest reportaż w świecie hiszpańskojęzycznym, jakie tematy podejmuje (które np. u nas są lekceważone) i w jaki sposób o nich się pisze. Jeśli mamy mówić tu o przekroju, to jest to po pierwsze przekrój latynoamerykańskich talentów literackich, po drugie reportaży narracyjnych, które są po prostu opowieściami o pewnych faktach, napisane z dociekliwością dziennikarza i detektywa oraz pewną swobodą w doborze środków stylistycznych. Co więcej, jest w tych tekstach przestrzeń dla czytelnika, który tutaj nie tylko przyjmuje pewne wiadomości o opisywanej rzeczywistości, często mrocznej, ale nierzadko też nakreślonej z dozą humoru – ale może też o nich pomyśleć. I nie chodzi mi o myślenie w kontekście często nierozwiązalnych problemów świata, lecz pewnych istniejących i zmieniających się w czasie i przestrzeni fenomenów. Tego, co pewna grupa ludzi, powiązana ze sobą terytorialnie, etnicznie czy kulturowo, lubi, tego, co nas w tych różnych zjawiskach fascynuje i dlaczego.

Czytając o zębach Marqueza, myślałam o znanej mi „literaturze stomatologicznej” z Historią moich zębów na czele, zresztą duża w tym rola Julia Villanuevy Changa przywołującego w swoim tekście inne dzieła z tego „burtu”. Zęby, przynajmniej dla mnie, są czymś zarazem fascynującym i odrażającym. Widok zdjęcia czaszki dziecka z dwoma poziomami zębów, w tym jednym czekającym na chwilę, by mogły zastąpić mleczaki – do dziś budzi we mnie skrajne uczucia. Podobnie jak decyzja bohatera wspomnianej przed chwilą powieści Valerii Luiselli (swoją drogą to również reprezentantka literatury latynoamerykańskiej), który postanowił wymienić swoje zęby na te pochodzące od znanych ludzi. Co ciekawe, swoje sprzedawał na aukcji, snując cudne historie o ich sławnych właścicielach. Takie absurdalne historie zostają z nami najdłużej. I przyznam, że nie wiem, czy bardziej interesowała mnie nakreślona od nieoczywistej strony historia tytułowej postaci Garcia Marquez idzie do dentysty czy raczej literacki potencjał zabiegów dentystycznych i jego głównego przedmiotu, czyli zęba. O Zagubionym autobusie Steinbecka myślałam z kolei przy potwornej historii Spłonęliśmy w busie Carlosa Martineza, ale cóż się dziwić, skoro tekst wcześniej opisywał zaskakująco duży księgozbiór Pinocheta.

Innym interesującym mnie szczególnie, z wiadomych przyczyn, opisanym fenomenem jest napój inca cola – żółta ciecz o wyglądzie moczu i smaku gumy balonowej, która w Peru przebiła popularność Coca-Coli. Choć reportaż pisany na zlecenie przez Marca Avilesa i Daniela Titingera, z których żaden nie określi go jako swojego, raczej jako oddzielną hybrydę niemającą nic z indywidualnych cech reporterskich poszczególnych autorów – wyszedł im tekst legendarny. To nie tylko udany eksperyment: dzieło czterech rąk i tekst znacznie przekraczający objętość artykułów, jakie dotąd obaj pisali. To reportaż cechujący się dużą wnikliwością, wyczuwa się tu ogrom zebranego materiału – a zarazem nie jesteśmy tym przeciążeni, i stanowiący niebanalny portret Peruwiańczyków, których indywidualność wyraża właśnie ten słodki, lepki napój – jak to określili autorzy – David pokonujący Goliata reprezentującego z kolei znany wszystkim czarny napój. Tylko że wbrew nadziejom amerykańskiego koncernu, wykupującego inca colę, taki wynik walki okazał się możliwy tylko w Peru.

Nawiasem mówiąc, ciekawa jestem, czy wśród polskich odbiorców znajdzie się więcej tych, którym nazwa inca cola kojarzy się zdecydowanie z czarnym napojem, łączącym gazowany napój ze zbożową kawą (co ze względu na obecności kofeiny w coli jest połączeniem raczej bezzasadnym, ale może jako wersja napoju bezkofeinowego?) I widzicie, w jakim kierunku płyną myśli przy tych tekstach…

Z kolei czułam niedosyt po lekturze Krainy bliźniąt. I waham się, by właśnie reportażu Juana Pabla Menesesa nie wymienić jako najmniej udanego. Waham się, bo być może autor zostawił haczyk, chciał podkreślić doświadczony paradoks. W każdym razie postawił kropkę tam, gdzie dla mnie zaczyna się pretekst do wszczęcia śledztwa i badania fenomenu miejsca, jakim jest nieodnotowane na mapie Candido Godói, gdzie ukrywał się Josef Mengele, lekarz z Auschwitz mający obsesję na punkcie bliźniaków. Wiele wskazuje na to, że obecność lekarza i zaskakująco liczne przypadki ciąż mnogich to zbieg okoliczności. Reporter zauważa duże podobieństwo między mieszkańcami, dostrzega, że posiadanie bliźniaka/bliźniaczki podnosi pozycję w społeczeństwie – stąd nieszczęśliwe miny przemieszane z uczuciem wstydu jedynaków. Co ciekawe, autor na swojej drodze nie spotkał ani jednego bliźniaka, każdy, kogo pyta o brata lub siostrę bliźniaczkę, zaprzecza. Daje się nakierować na wioskę Sao Pedro, w której co dwa lata hucznie obchodzi się święto bliźniaków, i puentuje, że turystyczny potencjał tej krainy bliźniaków pozwoli odnaleźć się wioskom na mapie. Po pierwsze to dość banalne stwierdzenie, które mocno spłyca cały tekst. Po drugie, gdzie są ci liczni bliźniacy, skoro reporter nie spotkał ani jednego? Czy oni w ogóle istnieją? Bo dla mnie jawią się teraz jako ichniejsza odmiana yeti. Aż by się chciało podrążyć temat i zweryfikować, czy to nie jedna z tych legend, którymi miejscowi próbują zwrócić na siebie uwagę świata i przyciągnąć ludzi? To pozostaje dla mnie zagadką, która jednak nie wynikła ze świadomych zabiegów narracyjnych autora, bo nic nie wskazuje na to, by chciał takie pytanie zadać, jakby świadectwo spotkanych ludzi było wiążące i wystarczające. Poniekąd reporter jest skazany na wyznania ludzi, z drugiej strony mój niedosyt bierze się stąd, że pozostali autorzy w tej antologii wykazali się dociekliwością, u Menesesa wyczuwam pójście po linii najmniejszego oporu.

Myślę, że jeden z najbardziej przykuwających uwagę tytułów należy do tekstu Leonarda Haberkorna o Ostatnim urugwajskim Hitlerze. Szady zwróciła uwagę nie tylko na fenomen braku granic wobec wymyślania imion w Ameryce Łacińskiej, ale też na to, że nie jest to kwestia, która interesuje naszych rodzimych reporterów. Co z jednej strony mnie dziwi, bo kwestia połączeń imion i nazwisk jest jednym z popularniejszych i regularnie powracających neutralnych (jak pogoda) tematów w rozmowach towarzyskich. I choć za każdym razem przytaczamy w niemal niezmiennym towarzystwie te same przykłady, ciągle nas bawią.

Chyba mogę słowem podsumowania napisać, że Dziobak literatury jest antologią fenomenalną. I nie odbierzecie to jako pustą laurkę, którą zbyt często wystawia się współczesnym książkom. Duża w tym zasługa przede wszystkim Beaty Szady, która dokonała wyboru, a każdy reportaż jest poprzedzony obszernym i interesującym komentarzem, oraz licznej grupie tłumaczy, która stanęła na wysokości zadania i nie pozbawiła przekładów dziobakowego charakteru tekstów. Moim zdaniem ta wiosenna nowość jest jednym z ciekawszych wydarzeń literackich tego roku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *