Jeśli komedia muzyczna kojarzy się wam z romantycznymi historiami oraz serią wpadających w ucho piosenek, do których cała gama bohaterów tańczy układy warte naśladowania na imprezach ze znajomymi… To cóż, Heavy Trip jest dokładnym przeciwieństwem. Zamiast lekkich melodii ostre brzmienie, miast sentymentów krwista pogoń za marzeniami, a amor przybiera rogi i staje się potencjalnym obiektem kultu kilkorga bohaterów (najbardziej oddana mu wydaje się strażniczka celna).
Opowieść tyczy się amatorskiego zespołu heavy metalowego, który od dwunastu lat gra covery w swojej piwnicy. Jego długowłosy członkowie, ubrani na czarno, z przyszywkami na kurtkach, wyróżniają się na tle małomiasteczkowego społeczeństwa, co sprawia, że są obiektem kpin (w tym szczególnie podważana jest ich „męskość”) i traktowani jako niegroźni dziwacy (bo jak groźnie wygląda metalowiec jeżdżący na… rowerze?). Gdy pojawia się perspektywa występu przed publicznością, mężczyźni decydują się skomponować własny utwór. Zaraz potem spotykają menedżera norweskiego festiwalu muzyki metalowej, któremu uda się wręczyć demo. Po mieście roznosi się wieść o tym, że zespół ma zagrać koncert za granicą. Brana za dziwaków grupa zaczyna budzić szacunek u miejscowych i może liczyć na wsparcie materialne w przygotowaniach do wyjazdu. Problem w tym, że ten występ wcale nie jest taki pewny…
Zaserwowana tu historia z pozoru prosta nosi znamiona absurdu, który sprawia, że filmowi bliżej do czarnej komedii, i odrealnienia, w czym można doszukać się lekkiej satyry na konwencję kina gatunkowego (każdemu zapewne przyjdą do głowy inne filmy, gdyby chcieć poszukać porównania…). Mnie jednak skojarzenia prowadzą w stronę innych filmów z tego obszaru, gdyż Heavy Trip podobnie jak duńscy Zieloni rzeźnicy i szwedzki Amerykański burger wykorzystują specyficzne miejsce, jakim jest brudna i ociekająca krwią rzeźnia, do zagrywania scen komediowych. Już samo to połączenie pokazuje wyraźnie, że skandynawski humor nie kupi każdego. I rzeczywiście, o ile budowanie debiutanckiego przeboju metalowego na bazie dźwięków wydawanych przez maszynkę do mielenia mięsa jest gagiem, po którym już inaczej będziemy słyszeć uciążliwe dźwięki codziennych sprzętów, o tyle sceny z rosomakiem czy z Arabami branymi za terrorystów budzą etyczny opór lub niesmak.
Stąd trudno mi docenić ten film nawet z pobłażliwym okiem zaserwowanym na dzieła aspirujące li jedynie do stanowienia dobrej rozrywki. Bo rozrywki dla osoby niesłuchającej ciężkiego metalu za wiele tu nie ma. Heavy Trip, jak jeden z recenzentów zauważył, to film stworzony przez fanów heavy metalu dla innych fanów. I faktycznie, znawca dostrzeże w czterech członkach zespołu reprezentacje różnych podgatunków metalu oraz sceny nawiązujące do kultowych teledysków. A także przyzna, że sporo tu satyry samego muzycznego środowiska metalowców.
Tekst ukazał się w „Inskie Point” nr 3-4/2021