Niech was nie zmyli tytuł, bo Matka siedzi z tyłu wbrew skojarzeniom z Bareją komedią nie jest. Pozornie komediowy wydaje koncept fabularny: film drogi z przewozem zwłok w niekonwencjonalnej formie. Ileż takich komedii nakręcono, by wymienić tu kultowy Weekend u Berniego czy polską produkcję z tegorocznego programu festiwalowego: Tata. Film Hilmara Oddssona wyróżnia od nich to, że protagonista nie ukrywa przed zewnętrznym światem faktu, że siedząca z tyłu matka nie żyje. Napotkanym osobom mówi o tym w tak zwyczajny sposób, że ci nie biorą tego na serio albo sami podchwycają rzekomy żart i dorzucą nawet, że matka jest śmiertelnie zmęczona – z czego sami rechoczą.
W gruncie rzeczy denatka do końca martwa nie jest, od czasu do czasu prowadzi dialog z synem – co bardziej niż humorystyczny przybiera charakter dramatyczny. Bo, jak zresztą przyzwyczaiło nas do tego kino, gdy w rodzinie pojawia się śmierć, na wierzch wychodzą od dawna przemilczane dramaty rodzinne. Znamy to doskonale chociażby z Sierpnia w hrabstwie Osage. Jednak z racji tego, że Jon pozostał sam, nie ma rodzeństwa, żony, kuzynostwa, z którym mógłby się wykłócać o spadek czy to, kogo zmarła bardziej kochała – musiał zrekompensować to w wyobrażonych rozmowach z denatką. W ten sposób dowiadujemy się o ingerencji matki w związek Jona i Bergdis, wskutek której Jon pozostał starym kawalerem tkwiącym w toksycznej relacji z rodzicielką. Symbolicznym odcięciem pępowiny wydaje się scena podpalenia samochodu, która jest poniekąd zaprzeczeniem życzenia zmarłej, nieżyczącej sobie kremacji. Jon dojrzał do tej decyzji, gdy odkrył, że ma córkę. Jakby stając się ojcem, musi przestać być synem.
I wydawałoby się, że taka forma pożegnania z matką powinna być pointa tego filmu. A to jednak nie koniec, przed nami dwa rozdziały, które wynoszą tę historię na wyższe poziomy niemal kafkowskiego absurdu – Jon zostaje skazany za podpalenie auta i spalenie żywcem matki (bo świadków potwierdzających, że nie żyła – brak). Staje się ulubionym więźniem strażników, którzy mają nadzieję, że zgodzi się pozostać z nimi jak najdłużej. Brzmi to jak scena z jakiegoś nocnego koszmaru – i poniekąd całe dzieło ma w sobie coś ze snu, zresztą pojawiająca się niczym anioł ukochana Jona mówi wprost: zobacz, jak powstają sny.
Jeśli odczytywać tę dość niespójną i nieharmonijną całość jako jeden długi sen – powinno dojść do przebudzenia. Ono jednak nie nadchodzi. Jedynie co stanowi nawoływanie do ocknięcia się i przypomnienia o tym, co się dzieje na jawie, co jest tu naprawdę ważne to szczekanie Breżniewa. Psa, który bez względu na okoliczności przebiega kilkadziesiąt kilometrów, byle pojawić się w pobliżu swojego zagubionego pana. To jedyny wątek w tym zagmatwanym i wizualnie pretensjonalnym dziele, który autentycznie porusza.
Tekst pierwotnie ukazał się w „Ińskie Point” 2023.