Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu

Recenzja filmu Wróbel, reż. Tomasz Gąssowski

Wróbel to pełnometrażowy fabularny debiut reżyserski Tomasza Gąssowskiego, który w świecie filmowym jest znany z komponowania muzyki filmowej. Podczas autorskiego projektu wcielił się w obie role, a właściwie przyjął jeszcze trzecią funkcję, ponieważ napisał też scenariusz. Zrobił to zresztą z myślą o odtwórcy głównej roli, Jacka Borusińskiego, który wcielił się w Remka Wróbla.

Remek Wróbel jest samotnym mężczyzną w średnim wieku, wykonujący zawód listonosza, a w czasie wolnym trenuje w lokalnej drużynie piłkarskiej. Nie jest jej asem, swoją sprawnością kondycją już nie dogania sporo młodszych kolegów, dlatego często podczas meczów zajmuje ławkę rezerwowych. Wciąż jednak figuruje w tej grupie, ze względu na znajomość z Pedrem, który finansuje jego udział w klubie sportowym. Pedro to ktoś w rodzaju lidera miejscowej szajki, która dokonuje kradzieży: rowerów, samochodów czy śrub z podkładów kolejowych, sam zaś diluje narkotykami. W sumie relacja między Remkiem i Pedrem rządzi się dziwnymi sprawami, z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu Pedro otacza Remka swoimi opiekuńczymi skrzydłami. Może oboje wychowywali się w tym samym domu dziecka?

Motyw nieobecności ojca wydaje mi się wiodący w Wróblu. Bo Remek stracił rodziców w wypadku samochodowym – oboje mieli około trzydziestu lat, więc chłopak musiał mieć wówczas zaledwie kilka lat. Nie miał innej rodziny, babcia też już nie żyła, a dziadek… No właśnie… Remek był pewny, że też już nie żyje. Wiele lat temu porzucił rodzinę, pozostawiając babcię samą z dwójką dzieci, w tym ojca Remka. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewał. Aż niespodziewanie Remek otrzymuje telefon od siostry Elżbiety prowadzącej przytułek, że jego dziadek jest umierający i powinien go przygarnąć – ludzie powinni umierać w domu, w gronie najbliższych. Listonosz nie chce się zgodzić, bo choć krewny, to jednak całkiem obcy mężczyzna. Nie ma za bardzo wyboru, dziadek wraca do domu – domu, który sprzed laty przegrał w karty, ojciec Remka musiał go wykupić. Otoczenie i muzyka działają uzdrawiająco na niemal martwego współlokatora i wbrew oczekiwaniom dziadek zdaje się jeszcze nie wybierać na tamten świat. Remek musi zaopiekować się kimś, kto zrezygnował z roli ojca, a także opiekuńczego dziadka.

Jednak nie tylko powtarzalne koleje losu Wróbli, którzy zostają wychowani bez ojców, czynią ten motyw wiodącym. W życiu listonosza pojawia się nowa sąsiadka, Marzenka, która dość szybko postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i wkroczyć w życie podstarzałego kawalera. Przejęła pałeczkę w zajmowaniu się dziadkiem i domem, a także, nazwijmy to wprost, usidliła Remka. W krótkim czasie samotna szczoteczka w toaletowym kubeczku doczekała się towarzystwa dwóch kolejnych (to są subtelne, zabawne i dosadnie ilustrujące aktualną sytuację w domu ujęcia – kapitalny pomysł!). Niebawem okazuje się, że Marzenka jest w ciąży, jednak dziecko należy do jej poprzedniego chłopaka. Mimo początkowej, przewidywalnej reakcji Remek zastanawia się, czy byłby zdolny pokochać nieswoje dziecko. Sam przecież nie znalazł rodziców zastępczych, którzy przekonaliby go, że taka miłość jest w ogóle możliwa. Siostra Elżbieta rozwiewa jego wątpliwości i w ten sposób zgadza się zostać ojcem dziecka (pozbawionego obecności biologicznego ojca), samemu będąc wychowanym bez taty, który zresztą też nie doświadczył ojcowskiej miłości. Remek bazując na rodzinnych doświadczeniach doszedł do wniosku, że lepiej by mały Henryczek miał jakiegokolwiek ojca, nie wychowywał się bez niego.

I taki piękny morał wychodzi z tej pozytywnej, miejscami zabawnej, ale w nieprzesadzony sposób, a miejscami dramatycznej opowieści o rodzinie Wróblów. Zresztą nie tylko Wróble są bohaterami tego filmu. W drużynie piłkarskiej są Skowronki i inni sportowcy z ptasimi nazwiskami. I są jeszcze bociany, które naśladują ruchy Wróbla – one robią największą furorę wśród oglądających. Przyjemne, proste autorskie kino, które nie aspiruje do bycia czymś większym niż swojską opowieścią o pewnych zwyczajnych ludziach.

Tekst ukazał się w „Ińskie Point” nr 5-6/2024

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *