Przeczytałam wiele biografii miast i miejsc, poznałam zatem różne sposoby by na kilkuset stronach uchwycić historię i atmosferę przestrzeni, relacji między architekturą a mieszkańcami, polityką a naturą… Można rozmawiać z mieszkańcami, można relacjonować ważniejsze problemy, które gryzło miasto (albo z których zasłynęło), można też opisać osobistą relację z miastem albo wcielić się w historyka i spisać w porządku chronologicznym jego dzieje. Dobry reportaż składa się z wszystkiego po trochu, sztuką pisarską jest połączenie tego tak, by wiedza, poznanie szło w parze z fascynacją lektury i poczuciem, że na chwilę przenieśliśmy do opisywanego miejsca.
I powiem od razu, że Magdalena Rittenhouse w Nowym Jorku. Od Mannahatty do Ground Zero osiągnęła w tym mistrzostwo. Nawet trudno mi opisać, jak to zrobiła, ale jej pomysł na oddanie esencji Nowego Jorku ma w sobie coś z puzzli – składa się z mniejszych i większych kawałków, jak objętość poszczególnych rozdziałów. I są to fragmenty składające się głównie na obraz Manhattanu, bo tej części wyspy autorka poświęca najwięcej uwagi, przy których z przyjemnością się zatrzymujemy jak podczas długiego spaceru krajoznawczego. Przedstawianie dziejów miasta bywa często żmudne i nudne – jak to zrobiono w obszernej biografii Tokio Stephena Mansfielda – a ja cenię nie tylko zakres wiedzy i pozyskanych materiałów, ale i umiejętność ich wykorzystania. Dla Rittenhouse historia jest kontekstem dla tego, co widzimy dzisiaj, co jeszcze można było zobaczyć pół wieku temu, dla nazw, położenia oraz wszystkiego, co tworzy obecną pozycję i kulturę Nowego Jorku i Ameryki. Bo trzeba zaznaczyć, że podobnie jak Charlie LeDuff pokazał to na przykładzie Detroit, tak i Nowy Jork jest jednym ze zwierciadeł, w którym odbija się cały kraj, jego aspiracje, plany, spełnione marzenia i porażki, z których wynosi się lekcję na przyszłość. Mimochodem wspomina się o powstałych w NY wynalazkach, które zmieniły życie nie tylko Ameryki, ale całego świata (podobnie jak „robią” to krachy na giełdzie).
Cenię w tym reportażu uniknięcie tego, co jest grzechem większości amerykańskich reporterów, czyli zawłaszczenie tematu poprzez wysunięcie swojej osoby na pierwszy plan (wspomniany LeDuff jest jednym z tej irytującej praktyki przykładem). Postać reporterki pojawia się w książce zaledwie kilka razy, wtedy kiedy istotne jest zaznaczenie perspektywy osoby z zewnątrz, zdystansowanej, ale i odkrywającej przestrzeń samodzielnie lub przy pomocy miejscowego przewodnika.
Przy okazji wspomnę o powieści graficznej, która pojawiła się w zeszłym roku, o ambitnym i znienawidzonym (szczególnie przez Jane Jacobs) architekcie NY Robercie Mosesie. Ciekawa krótka biografia i architekta, i miasta, która jest też kolejnym w ostatnim czasie głosem za tym, by miasto było dla ludzi, a nie ambicji jego projektantów i samochodów. Do tego piękna warstwa graficzna, z klimatem, który pozwala podobnie jak reportaż Rittenhouse poczuć aurę miasta z jego dziedzictwem i właściwym sobie (pośpiesznym) rytmem.
Polecam obie książki tym, którzy zachłyśnięci filmowymi obrazami Nowego Jorku, chcą poznać go jeszcze lepiej, a pojechać tam nie mogą (choć jeśli ktoś planuje taką podróż, to reportaż Rittenhouse powinien wziąć ze sobą obowiązkowo). Nie dziwię się, że przez ostatnie lata książka Rittenhouse była niedostępna, że każde wydanie sprzedawało się jak rasowy bestseller. Tym razem jak najbardziej słusznie.