Padłam ofiarą własnej pułapki i starego powiedzenia „nie oceniaj książki po okładce”. Mam słabość do ładnych i minimalistycznych okładek. Opis wydawcy nie odstręczał, czeskie nazwisko wabiło swoją niecodziennością (w czytelniczych wyborach), a na wydawnictwo nie spojrzałam. Zresztą nie wiem, czy informacja o nieznanym mi wydawnictwie znacząco wpłynęłaby na decyzję. Po lekturze Im przeznaczone ten fakt będzie znaczący – profil wydawnictwa rozmija się z moimi poszukiwaniami literackimi. Choć pozornie wydawałoby się, że jest nam po drodze – miała być to literatura obyczajowa, ale z aspiracjami. Tyle, że najwyraźniej niespełnionymi.
Alžběta Bublanová, nauczycielka kreatywnego pisania, w Im przeznaczone szuka nowych perspektyw narracyjnych, form językowych i tożsamości literackich. W tym wszystkim zaledwie fragmenty generują twórczy potencjał, który zostaje stłamszony banalnością, powtarzalnością i pretensjonalnością reszty. Podczas lektury towarzyszyły mi podobne uczucia, co przy wielu „zabawnych” powieściach, w których usilne zabiegi humorystyczne autorek przesłaniały istotę dowcipu. Tutaj widziałam próbę skonstruowania czegoś nowego, co w efekcie albo okazało się odgrzewanym, bardzo starym kotletem albo przekombinowanym ciastem, które może jeszcze jakoś wygląda, ale jest pozbawione wyrazistego smaku.
Pierwsza część z trzech prezentuje interesującą, niecodzienną narrację z perspektywy płodu, później noworodka, która może bawić i skłonić na nieco inną interpretację płaczącego w pobliżu niemowlaka (z przymrużeniem oka). Ubawi młodych rodziców. Mnie z kolei szybko zaczęła nużyć, czy nawet irytować, ponieważ taka perspektywa wymaga subtelności i wyważenia między wiarygodnością (w przypadku dziecięcych narracji jest to problem przystawalności języka do wieku narratora) a naiwnością, która dopuszczona w odpowiedniej „ilości” może przyczynić do ciekawych pytań i świeżego spojrzenia na problemy codzienności. Niestety, sposób prowadzenia narracji bezimiennego noworodka mnie nie przekonywał. W moim odczuciu w kreacji tej postaci przekroczono granice procesu poznawczego i zasobu informacji, jakimi może dysponować noworodek, który zarazem myśli tak prosto i naiwnie. Niewiarygodność tej postaci nie tkwi tyle w jej zasobie wiedzy – bo jest to świadoma kreacja i przez to ciekawa – co w braku spójności pomiędzy poszczególnymi spostrzeżeniami tej postaci. Innymi słowy, jakby autorka nie mogła zdecydować się na jeden „umysł dziecka” i zmieszała ze sobą dwa o różnym poziomie inteligencji, świadomości i spostrzegawczości.
Eksperyment narracyjny porzucamy w pierwszej części i przenosimy się 19 lat w przyszłość, by na tę samą postać spojrzeć z perspektywy jej chłopaka, który do końca nim nie jest, bo związku nie tworzą, raczej spotykają się od niechcenia, by pogadać i czasem uprawiać seks. Dowiadujemy się, jak bohaterka realizuje swoje noworodkowe plany o pisaniu różnych historii. Ponadto, by nadać tej miałkiej relacji ważniejszy rys, pojawiają się refleksje o determinizmie, czyli wpływu rodziny i atmosfery w domu na charakter i wybory życiowe. Ale to się gdzieś rozmywa w towarzyszącym bohaterom powietrzu gęstym od alkoholu i odoru po wymiotach. W tak krótkim tekście nie było możliwości na rozwinięcie tego tematu, który, po tytule sądząc, miał być wiodący.
I cofamy się 25 lat do trzeciej części, w której przyszła matka protagonistki przeżywa młodość z chłopakami, młodszym, zbuntowanym bratem oraz rodzicami – jak wielu przed nią i po niej. W losach tych postaci nie ma nic nadzwyczajnego, podobnie jak w sposobie ich przedstawiania. Co więcej, opowieść matki w pewnym momencie się urywa i to tak dość nieoczekiwanie, że kilka razy sprawdziłam, czy nie skleiły się strony. Czemu to miało służyć?
Na następnych stronach zamiast kolejnych zdań znajdziesz wykropkowane miejsce na wrażenia z lektury. Ambitnie – pomyślałam. Liczba stron na wrażenia nieproporcjonalnie duża jak na tę drobną książeczkę. I nieproporcjonalnie do jej zawartości, bo Im przeznaczone to akurat jedna z tych przeciętnych lektur, po których nie zostaje nic. Może poza pytaniem, po co to wszystko? Potrzebę pisania jeszcze zrozumiem, ale potrzebę wydania książki, przetłumaczenia jej na język polski i ponownego wydania… już nie.
Strata czasu.
Też okładka by mnie zachęciła do sięgnięcia po książkę. I też czułabym duży zawód po lekturze.
Niektóre wydawnictwa, krytycy wpierają nam czytelnikom, że po prostu nie zrozumieliśmy przesłania autora – jednak ja od niezrozumiałych dla mnie tekstów wolę trzymać się daleko i nie tracić czasu.