Pozwolę sobie zacząć od kontrowersyjnego stwierdzenia, że kiedy uznani pisarze nie mają nic nowego napisanego, a czas (który upłynął od ostatnio wydanej książki) i chęć zarobku wydawnictwa wymaga sprzedania nowej książki, trzeba sięgnąć po to co już powstało. Nie mam nic przeciwko antologiom czy zbiorom tekstów już opublikowanym. To drugie przecież pozwala zebrać w jedno miejsce artykuły z wielu lat, z wielu miejsc. Czy nie jest to jednak tak, że czytelnika się troszkę oszukuje? Miłośnik Masłowskiej kupi jej najnowszą książkę w ciemno, zwłaszcza że musiał tyle na nią czekać… A po otwarciu będzie troszkę zawiedziony, bo zawarte w niej teksty są mu dobrze znane (jak na fana twórczości przystało). Ale nie, nie rzuci nią o ścianę, ucieszy się, że te wypłowiałe już wycinki z „Zwierciadła” trzymane w szufladzie teraz ma tak ładnie wydane w jednym tomie zilustrowanym przez Macieja Sieńczyka (stałego ilustratora książek Masłowskiej), znanego jako pierwszy twórca komiksu nominowany do Nike (Przygody na bezludnej wyspie*).
Powyższa sytuacja jest całkowicie hipotetyczna i generalnie wróży zakończenie szczęśliwe, ponieważ w ostatecznym rozrachunku wydawca zarobił, o Masłowskiej znowu troszkę więcej w mediach, a czytelnik mimo początkowego rozczarowania jest zadowolony (ma dobry pretekst, by ponowić lekturę tych paraapetycznych felietonów).
Przejdźmy w końcu do rzeczy. Chyba się zdziwicie, jeśli po tym nieco malkontenckim wstępie przyznam, że felietonów parakulinarnych Masłowskiej wcześniej nie znałam. Poza przerysowaną formą tekstów kulinarnych, do których aspirują felietony zamieszczane przez 2 lata w „Zwierciadle” w rubryce „spożywczej”, Masłowska czyni z nich pewien rodzaj wehikułu czasu. Nie jestem pewna, czy z tych artykułów bardziej wyłania się obraz współczesnego społeczeństwa odbity w krzywym zwierciadle przeszłości, czy raczej nostalgia za czasami młodości, które bez względu na lata i dzieje historii, w jakich przyszło ją zaznać, będą zawsze niezapomniane, cudowne i lepsze od tych przeżywanych przez „dzisiejszą młodzież”. Niezależnie od tego co autorka chciała przekazać, jej teksty cieszyły się sporym odzewem ze strony czytelników, których problemy stały się źródłem inspiracji dla kolejnych felietonów.
A miało być o jedzeniu.
Jak wszyscy dobrze wiemy, same składniki na talerzu to nie wszystko. Czynników wpływających na smak jedzenia jest więcej i wychodzą one poza naczynie, ręce kucharki i ceny w menu. To co najbardziej pamiętamy z spożywanego (lub nie) dania to okoliczności temu towarzyszące. Nigdzie indziej klopsiki mi tak nie smakowały, jak podczas obozu w Chorwacji. Z tamtego wyjazdu wspominam też najlepszy niedzielny dwudaniowy obiad: gorący kubek rosołu (z Knorra) oraz kromki chleba tostowego z „mielonką”, którą stanowiła pokrojona w plastry szynka konserwowa z czerwonej puszki. Felietony Masłowskiej to właśnie przepisy na wykreowanie wokół siebie niezapomnianej atmosfery towarzyszącej jedzeniu (i nie tylko). Atmosfery, której nie chcielibyście doświadczyć i na jej tle wszystkie inne najpoważniejsze troski stają się błahostkami. Tak, Dorota Masłowska obrzydza ci nie tylko jedzenie, ale też wszelakie imprezy i wizyty w lokalach gastronomicznych. A nawet bezpańskie biblioteczki.
Smacznego!
____________
*Nie pisałam o tym komiksie, dlatego że nie zachęcił mnie do jakiejkolwiek refleksji interpretatorskiej, a ani treść i ani kreska Sieńczyka mnie nie zachwyciły. Ostatnio coraz bliżej jestem stanowiska, że w Polsce brakuje dobrych komiksów.
* – w Polsce czy polskich?
Polskich, zdecydowanie polskich. 🙂