Naznaczeni blokiem (Betonia. Dom dla każdego – Beata Chomątowska)

Prawdę mówiąc, Betonia stała się reportażem roku, zanim ją przeczytałam do końca. Poznałam już nieco warsztat Chomątowskiej, przeczytałam wystarczająco dużo, by wiedzieć, że będzie to książka nie tylko sprawnie napisana, ale i dla mnie bardzo ważna i owocna. Temat, który został tu podjęty nie jest nowy, ponieważ o polskim budownictwie i urbanistyce napisano już dużo, widać to zresztą w obfitej bibliografii towarzyszącej Betonii. Chomątowska jednak podejmuje trud ujęcia całej historii betonowego budownictwa, które nam kojarzy się z blokami wielkiej płyty budowanymi w PRL-u. Jednakowe budynki, jednakowe mieszkania – cóż o nic można pisać? Ano można, i to całkiem nie mało, wszak Betonia liczy przeszło pół tysiąca strona.

Przede wszystkim trzeba tu zaznaczyć, że blok blokowi nie równy, ich struktury się zmieniały przez te parędziesiąt lat, odpowiadając na zwiększone zapotrzebowanie na nowe izby mieszkalne oraz potrzeby ograniczenia budżetu (np. dlatego dominują bloki pięciopiętrowe bez windy). Czym innym jest wielki blok, a czym inny blok z wielkiej płyty, do tego można dołożyć trzpieniowce, trzonościowce i budynki na stelażu H itd. W zależności od władzy i idących za tym zmian w normatywach mieszkania były mniejsze lub większe, miały kuchnie z oknem lub bez oraz balkony lub kratkę. Autorka przygląda się poszczególnym epokom betonowego budownictwa wskazując, w jaki sposób zmieniało się podejście do komfortu mieszkalnictwa i jak pomysły były realizowane, nie zawsze z sukcesem.

Drugą ważną kwestią, na którą wskazuje obszar geograficzny, w jakim porusza się Chomątowska, jest to, że betonowe budownictwo nie jest wynalazkiem PRL ani nawet komunizmu. Choć wszystkie wspomniane przez autorkę osiedla były projektowane z uwzględnieniem reguł socjalizmu, koncepcje architektoniczne bazowały na klasycznych już założeniach architektów modernizmu, m.in. Le Corbusiera i Waltera Gropiusa. Z tego powodu betonowe potworki były budowane nie tylko w państwach bloku wschodniego, ale także w Londynie czy we Francji. Co więcej, ideologicznych postaw w popularyzacji tego rodzaju budynków mieszkalnych można doszukiwać się właśnie w krajach Zachodu, gdzie politycy, chcąc zyskać poparcie ludu, finansowali takie projekty. W krajach komunistycznych, zwłaszcza u nas, powszechność blokowisk brała się z dostępności stali i betonu i niedoboru alternatywnych materiałów.

Betonia nie jest książką tylko o polskiej i europejskiej historii architektury betonowej i mieszkalnej. Autorka, bazując na wielu badaniach socjologicznych, przygląda się także życiu mieszkańców poszczególnych osiedli, głównie berlińskich i krakowskich. Bo niepełna byłaby ocena efektów prac architektonicznych bez historii konkretnych ludzi, którzy musieli w takich miejscach żyć (a wielu z nich dotąd nie miało możliwości wyprowadzki). To jest chyba najciekawsza część książki, zwłaszcza gdy zaznacza się pokoleniowe różnice w mentalności oraz społeczne zmiany w trybie życia i relacjach międzysąsiedzkich. Wszyscy dostrzegamy, że obecnie nowi sąsiedzi niewiele o sobie wiedzą, nie piją wspólnych kawek, nie pożyczają szklanki cukru, co najwyżej ukłonią się w windzie lub zamienią parę słów, jeśli nałożą się na siebie ich godziny wyprowadzania psa.

Dla mnie ta książka okazała się tym cenniejsza, że Chomątowska, w przeciwieństwie do poprzednich książek, uwagę koncentruje na Krakowie. Co więcej, najwięcej pisze o osiedlach, które dobrze kojarzę, z racji zamieszkania. Nie mogę powiedzieć, że znam, bo jak dobrze można poznać osiedle, na którym mieszka się parę miesięcy, w dodatku często wyjeżdżając? Dzięki Betoni to miejsce poznałam lepiej, zrozumiałam już, dlaczego znajomi z Azorów w taki sposób akcentują, mówiąc o swoim osiedlu, a także dlaczego, zanim jeszcze przeprowadziłam się na Krowodrzą Górkę, pokazano mi jasno, że tu rządzi Cracovia, a za kim jest moja strona osiedla? To trochę zabawne pytanie w świetle tego, gdy przez 5 lat mieszkałam w centrum dokładnie między stadionami obu drużyn.

Dla mnie przeprowadzka do bloku była doświadczeniem nowym i ciekawym, bo dotąd mieszkałam w kamienicy i w akademiku. Trochę zazdrościłam tym z bloku lepszych podwórek i kaloryferów, dzięki którym nie mieli 9 stopni w łóżku. Choć lubię duże przestrzenie, to niewielkie mieszkanie w bloku wydawało mi się przytulniejsze i łatwiejsze do ogarnięcia, bo przecież całe można posprzątać w czasie, które w kamienicy równałoby się dwóm pomieszczeniom. Poza tym nie ma w nich miejsca na zbieractwo niepotrzebnych rzeczy. I można jeszcze pozazdrościć im ciszy, bo nawet te kilkanaście samochodów parkujących pod blokiem generuje znacznie mniej dźwięków niż ruch głównej ulicy – tę, z dużym prawdopodobieństwem, zasłoni sąsiedni blok. I wspomniałabym o bliskości wielu sklepów i ważnych punktów usługowych, bo choć mieszkając w ścisłym centrum rodzinnego miasta tego problemu absolutnie nie mam, to w ścisłym centrum Krakowa te problemy się pojawiają. Po wyprowadzce ze śródmieścia odczułam znaczącą różnicę – przede wszystkim na osiedlu panuje spokój, nie muszę wybierać między szybkim zakupami w pobliskim drogim sklepem a autobusowej wyprawie do tańszej galerii handlowej i czuję się częścią jakieś społeczności, która bardzo lubi to miejsce ze względu na niskie czynsze i zarazem szybki dojazd do centrum, do tego stopnia, że jak się wyprowadza, to do mieszkania w pobliskim bloku. W śródmieściu mieszkaniec Krakowa wydaje się pozbawiony jakiejkolwiek tożsamości, zlewa się z tłumem turystów. Nie wartościuję tu, gdzie lepiej się mieszka. Bo oczywiście brakuje mi obecnie tej bliskości instytucji kultury, dzięki której nie musiałam walczyć z lenistwem i martwić się o połączenie komunikacyjne (choć i tak Kraków pod tym względem jest bardzo komfortowy) i klimatu starego miasta, który chłonę te zaledwie parę dni w tygodniu, kiedy muszę być na uczelni czy mam spotkania.

Na końcu wyszło trochę prywatnej dygresji, ale była ona zainspirowana ostatnimi rozdziałami książki, w których pytano mieszkańców krakowskich osiedli o to, jak im się tutaj mieszka. Mam to szczęście, że udało mi się porzucić peerelowski blok na rzecz budynku powstałego na przełomie tysiącleci – co rozpoznałam, nie tyle po wnętrzach, bo te można odnowić, lecz po apartamentowej powierzchni mieszkania (prawdziwie apartamentowej, a nie utożsamianej z 20-30 m2-owymi developerskim kawalerkami, których „apartamentowość” jest rozumiana jako nowoczesne, świeżo wyremontowane wnętrza) – więc nie muszę się borykać z ciasnotą i niefortunnymi rozwiązaniami architektonicznymi, z którymi nadal zmaga się większość Polaków. Bo w dobie wciąż trwających problemów mieszkaniowych (choć wynikających już z innych przyczyn, o których pisze m.in. Filip Springer) dla Polaka posiadającego swój kącik, wciąż aktualne jest motto „ciasne, ale własne”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *