Jątrzenie rany (Lista nieobecności – Michał Paweł Urbaniak)

Mam zbyt dużą wolę życia, aby tę książkę przeczytać w całości. Z każdą stroną się dusiłam i czułam, jak mnie pochłania… Ale nie w tym znaczeniu, że opowieść trzyma w napięciu i trudno się od niej oderwać. Wciąga czytelnika w mroczną otchłań, w szpony śmierci, z których za wszelką cenę chcemy się wyrwać (jeśli życie nam miłe). Wyrywałam się, łapiąc oddech przy innych lekturach, trochę jak pływak muszący co jakiś czas wydobyć się na powierzchnię wody. Bo temat Listy nieobecności (jakże trafny i niebanalny tytuł!) jest upiornie ciężki. Nie przygnębiający, bo w małym stopniu podejmuje popularny ostatnio w polskiej eseistyce wątek żałoby (Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy i wybitny Kontener Marka Bieńczyka). Ciężki, bo jest o samej śmierci – mniej o umieraniu, bardziej o życiu ze śmiercią, która przedwcześnie zabrała bliskich lub stanowi cel (nie zawsze osiągnięty) ucieczki przed bólem istnienia. Powiedzmy sobie szczerze, nie jest to najatrakcyjniejszy temat na ten pandemiczny okres, ale to nie z tego powodu porzuciłam książkę.

Jednym z powodów są bohaterowie, kiedy w ich gąszczu uda się wreszcie rozeznać, kto jest z kim i jak spowinowacony oraz jaki ma charakter, okaże się, że żadnego nie da się polubić. I można to stwierdzić z pełnym przekonaniem, ponieważ są pieczołowicie scharakteryzowani, interesujący literacko, wyraziści oraz zestawiani na zasadzie kontrastu. Ale mimo tej różnorodności, trudno tu o postać, jaką chciałabym spotkać w swoim życiu. A niestety, miałam to nieszczęście, że dość wybuchową mieszankę Krzysztofa i Artura w jednej osobie poznałam… Cóż, to doświadczenie przekonuje mnie o prawdziwości obecnych tu postaci, z kolei ich bogato zarysowana psychologiczna strona, zwłaszcza Artura pozwoliła trochę więcej zrozumieć, przede wszystko to, że takie osoby są i ich nie można zmienić. Ze zrozumiałych powodów mogłam również bardziej utożsamić się z Zuzanną, z jej złudnymi nadziejami na lepszą przyszłość (choć ja cieszę się, że w przeciwieństwie do niej zawczasu się wycofałam), przynajmniej tą postacią, jaką była do chwili śmierci Artura, bo później się zmieniła. Zresztą Zuzanna wydaje się postacią najbliższą czytelnikowi, może nie budzi cieplejszych uczuć, ale też nie odstrasza. Przede wszystkim dlatego, że czytelnik podobnie jak Zuzanna trwa przy bohaterach, których nie rozumie, od których oczekuje „psychicznej naprawy”, którymi bywa po prostu zmęczona i czasami ma gorące pragnienie, by wreszcie umarli, skoro śmierć jest im tak bliska. Kiedy Zuzanna mówi mężowi „Artur, ja nie chcę tego słuchać”, czytelnik jej wtóruje myślami: „ja nie chcę tego czytać”. Jeśli sami nie tkwimy w melancholijnym trybie życie jak bracia Hnatowie oraz Jakub – partner wspomnianego twardo stąpającego po ziemi Krzysztofa – postawa tych postaci jest nie tylko nam obca (w sensie trudna do współodczuwania), ale z czasem coraz bardziej irytująca, a my wobec niej czujemy się bezradni. Dlatego pewien ostateczny akt Krzysztofa względem Jakuba, jakkolwiek w powieści jest potępiany, wydaje się uzasadniony i jeśli budzi współczucie, to dla Krzysztofa, zmuszonego do tego działania, a nie jego ofiary.

Negatywne uczucia, jakie budzi fabuła tej książki u odbiorcy, zawdzięcza się przede wszystkim jej formie i języku. Trudno oprzeć się wrażeniu, że powieść jest przegadana, o wiele za długa. Z doświadczenia wiemy, że przy niełatwych tematach to właśnie w oszczędnej formie i ilości słów tkwi siła oddziaływania (za to ceni się m.in. reportaże Tochmana o ludobójstwie czy Krall o zagładzie). I efekt tej zasady widać też na pierwszych kartach Listy nieobecności. Dzięki krótkim, pozbawionym zbędnych słów zdaniom pierwsza informacja o śmierci Artura Hnata na początku powieści robi piorunujące wrażenie. Choć o tym, że postać umrze, wiemy już z opisu na okładce, ten moment w powieści jest tak skonstruowany, że dajemy się zaskoczyć, wracamy do tego fragmentu, by przekonać się, że to prawda, że to już. Niepotrzebnie, bo z każdą kolejną stroną przekonujemy się, że narrator regularnie będzie nas o tym uświadamiał: Artur Hnat nie żyje. Tak, jakbyśmy w międzyczasie mogli o tym fakcie zapomnieć. Liczne powtórzenia pewnych komunikatów – zabieg stylistyczny, który wraz z rozwojem fabuły określilibyśmy nadmiernym wałkowaniem tematu – są elementem utrudniającym lekturę (nie chcę pisać o odbieraniu przyjemności, bo czy czytanie o śmierci [nie licząc tej w kryminale] może w ogóle rozpatrywać w kategoriach przyjemności?). Także tym determinującym moją decyzję o ostatecznym przerwaniu lektury, bo wiedziałam, że to nie zmierza do jakiegoś konkretnego rozwiązania – tu przeżywanie na nowo śmierci, zarówno tej mającej miejsce wiele lat temu, jak i tej, do której dążymy przez samobójstwo, niezmiennym adynamicznym torem akcji.

Patrząc na to jednak z innej strony, taka konstrukcja powieści, przypominająca jątrzenie rany, jest uzasadniona. Powiedziałabym wręcz, że niezbędna do tego, aby czytelnik na własnej skórze odczuł to, co czuły żony pogrążonych w melancholii braci Artura i Janka, nieumiejących zdystansować się do przeszłości, czujących potrzebę wciąż na nowo opowiadać te same straszne historie, ich partnerkom i czytelnikowi bardzo dobrze znane. Aby odbiorca pojął, choć częściowo, jak wygląda życie z traumą, przejawiającą się wciąż powracającymi upiornymi obrazami z przeszłości. Częściowo, bo czytelnik, w przeciwieństwie do bohaterów, w każdej chwili może przed nimi uciec, podejmując decyzję o zamknięciu książki i jej odłożeniu.

Adam Szaja w blurbie napisał, że jest w tej powieści coś nieokreślonego, nie do opisania (co za ironia, kiedy bezradny recenzent, szukając właściwych słów, czyta z nadzieją blurby, a te go informują, że ich brakuje). To racja, bo we mnie budzi ambiwalentne uczucia. Z jednej strony niechętnie do niej wracałam, z drugiej ci nielubiani bohaterowie nie opuszczali moich myśli. Bardzo męczyło mnie nieustanne drążenie tematu, a równocześnie miałam poczucie, że to tak miało być, że tu nie zabrakło ostrego redaktora (choć może jednak o te 100 stron należałoby skrócić), lecz każde po raz setny powtórzone słowo i zdanie ma przybliżyć odbiorcę do stanu granicznego, w którym wspomnienia są bardziej realne niż czas teraźniejszy. Właśnie brak teraźniejszości (w akcji, nie w sposobie opisywania wydarzeń) w Liście nieobecności sprawia wrażenie, że coś nas pochłania, a jedynie liczne detale w postaci dobrze znanych nam tytułów książek, gier, muzyki czy gadżetów odpowiadających opisywanym czasom stanowią dla nas punkt oparcia dla rzeczywistości, do której pełni obaw zostaliśmy wciągnięci.

Mimo wewnętrznego, spowodowanego wyżej wspomnianymi czynnikami, oporu, jaki budzi we mnie ta książka (przede wszystkim zabrakło w niej przestrzeni dla czytelnika i jego refleksji, poza jednym urzekającym wątkiem, o którym więcej niżej) – charakter powieści jako całości, jak i poszczególne wątki, ich atrybuty, zostały całkowicie przemyślane, nie dostrzegam tu pochopnych i przypadkowych decyzji. Mogę się z nimi nie zgadzać, mogą mi się nie podobać, ale nawet kiedy znudzona wzdychałam, czytając po raz enty to samo zdanie czy jakąś historyjkę, wiedziałam, że nie czytam tego dlatego, bo autor zapomniał, że parę stron wcześniej już to zostało powiedziane lub nie miał pomysłu, czym wypełnić strony. A to w zalewie powieści pisanych dla samego pisania, bez pomysłu nie tylko na temat, ale i sposób jego ujęcia, czyni Listę nieobecności pozycją nieprzeciętną, a debiutującego autora obiecującym pisarzem.

PS Na koniec kilka słów o powtarzającym się motywie, który w tej powieści stał się symbolem, jeśli nie chwilowego szczęścia, to przynajmniej nadziei. Mam na myśli herbatę. Gdyby Mariusz Szczygieł zapytał mnie kiedyś, jaką prawdę znalazłam w Liście nieobecności, opowiedziałabym tę kryjącą się w geście proponowania herbaty, trafnie ujętą słowami Jakuba. Bo herbata, ten bardzo zwyczajny napój, jest kojąca, dzięki rytuałowi parzenia, i zarazem obiecująca. I nie jest to obietnica smaku (w każdym razie rzadko), lecz niezwykłego doświadczenia, jakie może przynieść picie jej w danym towarzystwie. Za pytaniem (i odpowiedzią na nie): czy chcesz herbaty? – nie kryje się chęć zaspokojenia pragnienia czy zaserwowania napoju o niezwykłych właściwościach smakowych, lecz wola przedłużenia wspólnego spotkania. Za tym kryje się szereg kolejnych znaczeń dla relacji międzyludzkich, od podnoszącego samoocenę poczucia akceptacji ze strony innych zaczynając – co w przypadku Jakuba wydaje się szczególnie ważne, dla niego możliwość wypicia z kimś herbaty jest źródłem choćby chwilowego szczęścia – po podkreślenie pewnego poziomu zaufania, gdyż wyżej opisywany rytuał odbywa się w przestrzeni prywatnej, domowej. U mnie powiązanie herbaty z domem (swoim lub (nie)znajomych) jest na tyle silne, że niezwykle rzadko zdarza mi się zamawiać ją w lokalu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *