Bez smaku (Smak Pho, reż Mariko Bobrik)

Chciałoby się rzec: w końcu. Bo w polskiej kinematografii ze świecą można szukać przykładów pełnometrażowego kina kulinarnego. Wprawdzie nie brakuje kulinarnych seriali (Przepis na życie, Na noże, Lepsza połowa), jednak wśród filmów można by wymienić zaledwie Rozmowy nocą i ze względu na liczne sceny ucztowania adaptacje klasyki literatury (np. Pan Tadeusz). Smak Pho ma szansę tę lukę wypełnić i pokazać, jak za pomocą jedzenia opowiada się o kulturze i społeczeństwie, a szczególnie o postrzeganiu obcych kultur i życiu na emigracji.

Zupa Pho stanowi tutaj kulinarny symbol wietnamskiej kultury. Póki bohater ją gotuje, może czuć się sobą, jest to bowiem danie, które łączy go z krewnymi i odległą ojczyzną. Jednak czasy się zmieniają, licznie otwierane na przełomie tysiącleci lokale serwujące wietnamskie, a także chińskie czy koreańskie potrawy – a właściwie mieszankę azjatyckich smaków akceptowalnych dla europejskiego podniebienia – stanowiące obok kebab barów dużą część polskiej gastronomii, wychodzą z mody. Porę, by ustąpić miejsca innym, wyczuwają przyjaciele Longa, którzy w przeciwieństwie do niego decydują się wrócić w swoje strony. Long po wieloletnim pobycie w Polsce, w której wraz z małżeństwem z Polką doczekał się córki Mai, ma poczucie, że nikt go stąd nie wygania, a mimo nowego właściciela restauracji kuchnia wciąż będzie jego miejscem. Nawet jeśli, zamiast gotować Pho, musi formować sushi – i przez to jest brany za Japończyka. Jednak jego chęć do pozostania w kraju (którą można tłumaczyć chyba jedynie dobrymi wspomnieniami ze zmarłą już żoną) jest na tyle silna, że zgodziłby się, jak wyznaje córce, ścinać kebaba, jeśli tego by od niego oczekiwano.

Nowy właściciel lokalu zgodnie z trendami inwestuje w bardziej elitarną, niż kebab i „chińszczyzna”, kuchnię japońską, która (m.in. przy udziale filmów kreujących wizerunek japońskich dań) wypracowała sobie prestiż równy kuchni francuskiej, przenosząc kulinarną stolicę do Tokio. Mimo bogactwa smaków i form w filmie ograniczono jej reprezentację do dobrze wszystkim oswojonego sushi. Trochę szkoda, że zupę Pho nie przeciwstawiono ramenowi, ale film Mariki Bobrik ma obrazować popularne gusta Polaków, a nie kreować – to zadanie wzięły na siebie nastawione na międzynarodowy odbiór produkcje z Dalekiego Wschodu. Wystarczy zresztą poobserwować sąsiednie stoliki w restauracjach japońskich, by przekonać się, że mimo szerokiej oferty menu z bułeczkami bao i różnymi odmianami tempury, o egzotycznych deserach nie wspominając, to sushi bywa najczęstszym zamówieniem. Popularność barów sushi, które w formie niewielkich stoisk można spotkać także na pasażach w galeriach handlowych, pozbawia to danie faktycznej elitarności. Sushi pozostaje jednak wyznacznikiem luksusu w społeczeństwie masowym. I to da się wyczuć w Smaku Pho. Podczas obserwacji stolików w nowej odsłonie restauracji i kelnerek, które więcej uwagi poświęcają swoim strojom niż menu – po kilku dniach pracy wciąż zadowolone z tego, jak świetnie wyglądają w służbowych kolorowych bluzeczkach, nie potrafią rozpoznać zamówionych zestawów – nie mamy złudzeń, że przede wszystkim chodzi tu o wpisywanie się w trendy i sprostanie oczekiwaniom rynku. Bo gdyby celem była autentyczność… Czyż nie zaniechano by prób zjaponizowania Wietnamczyka, uprzednio wysyłając go na kurs sushi?

Kultura wietnamska nie jest tu bynajmniej ograniczona do Pho, jej reprezentację widzimy przede wszystkim w domu Longa: ryż jako podstawa każdego posiłku z uzupełniana rozmaitymi dodatkami. Z kolei jej odmienność od europejskich standardów podkreśla zachowanie dziesięcioletniej Mai, która w tajemnicy wyrzuca drugie śniadanie, by w szkole podjadać kanapki kolegów. Swoją przynależność do Europy wyraża też przebraniem – krótką flizowaną spódniczkę w kratę zmienia na wytarte dżinsy. Kamera bacznie przygląda się takim detalom, jak pakowanie śniadania do śniadaniówki, prasowanie ubrań, składanie ich na oparcie krzesła, a wieczorem włączanie pralki, nie boi się z równą uwagą ponownie odtwarzać te same sceny, niczym prawie od siebie się nieróżniące, odzwierciedlając w ten sposób codzienną rutynę. Ona zostaje zaburzona, gdy psuje się wiekowa pralka, a postawa Longa próbującego za wszelką cenę coś naprawić niż kupić nowe skutkuje koniecznością prania ręcznego – Maja nie wytrzymuje i stanowczo wyraża niechęć do wietnamskich zwyczajów nijak przystających do życia w XXI-wiecznej Europie. W odpowiedzi Long nie rezygnuje ze swojej stoickiej postawy, w pracy jest Japończykiem, na ulicy „Chinolem”, w domu może być i Europejczykiem. W świetle tych biernych reakcji bohater wydaje się mało wyrazisty, ale jego siłą jest emanowanie spokojem i ignorowanie zaczepek czy obraźliwych ataków, które się gdzieniegdzie pod jego adresem pojawiają i subtelnie sygnalizują ksenofobiczną atmosferę. Widz niemal do końca z niepokojem czeka, kiedy dojdzie do poważniejszego przejawu rasizmu.

Smak Pho ilustruje fragment rzeczywistości, który znamy jedynie od strony czerwonych szyldów i lampionów oraz smaku serwowanych tam zestawów obiadowych. Film pozwala zerknąć na zaplecze i zobaczyć, jak w dzisiejszym świecie funkcjonuje pierwsza fala imigrantów z lat 90. – w nowych realiach branży gastronomicznej, która wraz ze zmianą oczekiwań smakowych musi zaoferować Polakom coś nowego. Dzieło Mariki Bobrik dobrze uchwyciło moment zmian, szkoda jednak, że całkowicie zapomniano w nim o smaku. A tego od japońskiej reżyserki oczekiwałoby się najbardziej, mając w pamięci doświadczenia z filmami kulinarnymi z Dalekiego Wschodu należącymi do najbardziej zmysłowych. W nich aromaty potraw przygotowanych i konsumowanych przez bohaterów, choć niewyczuwalne przez ekran, udzielają się widzowi do tego stopnia, że nawet smak zupy, o której nigdy wcześniej nie słyszał, wspomina z nostalgicznym rozrzewnieniem. Smak Pho tej zmysłowości jest całkowicie pozbawiony. Jedzenie, pokazane bez charakterystycznych dla food films zbliżeń, jawi się tu zaledwie jako symboliczny atrybut o znaczeniu kulturowo-społecznym. To nie jest film, który nasyci nasz głód wzrokowy, a po seansie zaprowadzi do pobliskiego lokalu na miseczkę Pho.

Tekst ukazał się w „Fabularie” nr 2/2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *