Często w esejach czytam, że lepiej znane są powieści danego pisarza, a to właśnie eseje wydają się jeszcze bardziej interesujące, dojrzalsze, ukazujące szczyt formy warsztatowej czy też intelektualnej. W ostatnim okresie zazwyczaj trafiam na takie wzmianki o Albercie Camus (m.in. w tekstach Ryszarda Koziołka i Marty Wyki) i ma ochota na lektury jego pism nieustannie rośnie, a jej zaspokojenie utrudnia zaopatrzenie pobliskich prowincjonalnych bibliotek. Jednak nie o Camusie dzisiaj mowa. Zmierzam raczej do wyznania, że wbrew powszechnym, jak zdaje się, praktykom, coraz częściej to od eseistyki zaczynam (lub pogłębiam dotąd powierzchowną) znajomość z wybranym twórcą. Tak było z Milanem Kunderą, i pomijając czytany na studiach esej o Europie Środkowej, przygodę z jego pismami zaczęłam od Sztuki powieści przez kolejne tomy, w których dzielił się refleksjami o sztuce, muzyce i Don Kichocie. Zresztą i w pozostałych książkach Kundery trudno rozgraniczyć powieść od eseju, kiedy pojawia się literacki narrator, a kiedy sam autor.
I tak mam z Margaret Atwood, którą znam przede wszystkim z artykułów w internecie, w międzyczasie przeczytawszy zbiór miniatur prozatorskich albo opowiadań. I znów, zamiast sięgnąć po jakąkolwiek z jej wychwalanych powieści (Opowieść podręcznej znam z serialu i powieści graficznej), wybrałam tom przerobionych na eseje wykładów empsonowskich, które autorka wygłosiła w 2000 roku na Uniwersytecie w Cambridge. Cykl sześciu wykładów otwarty dla szerszej publiczności (nie tylko akademickiej) dotyczył pisarstwa i egzystencji pisarza.
Jednym z poruszonych zagadnień dotyczących bycia pisarzem dotyczy sytuacji ekonomicznej pisarza (zresztą ten fragment książki przytoczono w Dwutygodniku.com – odsyłam zainteresowanych). Temat rzeka, co chwilę zajmujący uwagę mediów, gdy jeden z pisarzy ośmieli się publicznie narzekać na sytuację finansową lub sobie ją poprawić zostając ambasadorem prestiżowej marki. Wciąż pokutuje mit artysty, przymierającego z głodu, żywiącego się tym, co duchowe, poświęcającego życie dla idei. Czy widzimy w pisarzu człowieka z krwi i kości, tak jak publiczność postrzegała Margaret Atwood, zadając jej pytanie o sytuację ekonomiczną? Tu stawiam pauzę, do tego problemu powrócę następnym razem przy recenzji Wydatków Łukasza Zawadzkiego.
Utrzymywanie się z pisania to jeden z problemów tych, którzy piszą, bo chcą, lubią i mają wenę twórczą, a perspektywa dorabiania w przyziemnej robocie jest przerażająca. Mecenat sztuki nie funkcjonuje w każdym kraju. Doświadczeni pisarze z wyrobionym nazwiskiem borykają się z problemem przymusowego pisania. Ten przymus może mieć też podłoże ekonomiczne, np. klepać artykuliki do prasy, by dostawać nędzne grosze pozwalające przeżyć. Ja myślę bardziej o sytuacji, kiedy pewne okoliczności, które należałoby przyjąć jako zaszczyt i wyróżnienie (a te jak wiadomo trafiają się uznanym pisarzom), zmuszają pisarkę do napisania przemowy, wykładu, wstępu, posłowia etc. Ato, co chciałoby się napisać, pozostaje w sferze luźnych pomysłów, które nie chcą zmaterializować się w postaci napisanych słów i zdań. Albo o sytuacji, kiedy ostatnia powieść okazała się bestsellerem i wydawca zleca napisanie kolejnej książki, nie dając na to zbytniej ilości czasu… a wena znika.
Margaret Atwood już we wstępie O pisaniu zdradza, jak entuzjazm przygotowania wykładów empsonowskich u niej malał wraz ze zbliżającym deadlinem. Gdy liczne pomysły i plany należało konkretyzować, uściślić wątki i przekonać się, że tak właściwie to się nie wie, co powiedzieć. To uczucie dobrze znane nie tylko pisarzom, ale i akademikom, kiedy okres między wysłania abstraktu referatu czy artykułu a dniem prelekcji ani trochę ich nie przybliżył do sedna problemu poruszonego w wystąpieniu. Ostatecznie referat jest pisany w noc poprzedzającą konferencję (osobiście nie polecam tej praktyki, natomiast świetnie ją opisał David Lodge w Małym światku). Ta pustka w głowie, niemoc twórcza jest kolejnym doświadczeniem pisarskim, znanym nie tylko pisarzom.
Innym bliskim mi doświadczeniem jest to, kiedy możliwość opisania jest duchowym wparciem w sytuacji krytycznej. Margaret Atwood przywołuje słowa Nikiego z Kobiety wydm, który rozważa opisanie swojej niedoli i w tej myśli znajduje pociechę. I rzeczywiście tak jest. Powszechnie pocieszamy kogoś: „teraz jest trudno, ale pomyśl, że później będziesz miała co wspominać, opowiadać wnukom”, „zobaczysz, że jeszcze będziemy się z tego kiedyś śmiać”. Próbujemy szukać wartości i sensu w tych trudnych przeżyciach. Sama wielokrotnie złapałam się na tym, że w sytuacji, kiedy się nudzę, bo czekam na coś/kogoś poza domem, bez książki, z wyładowanym telefonem etc., staram się wokół mnie zaobserwować coś interesującego, wartego odnotowania, skomentowania itd. Wszystko po to, by jakoś uatrakcyjnić sytuację, w której się znalazłam (a właściwie ją przetrwać bez większego uszczerbku psychicznego). Ja wiem, że Atwood przywołała ten fragment, by podkreślić fakt, że piszemy o swoich przeżyciach (jak widzicie, nawet w takim tekście o książce jak ten, nie potrafię przed tym się ustrzec). Piszemy o nich, bo wydają się ważne i interesujące, unikalne. Czy macie świadomość, ile takich książek powstało, wydanych głównie za sprawą selfpublishingu? Mam na myśli te, w których autor świadomie opisuje swoje przeżycia (np. z podróży czy z wojny), jeszcze przed lekturą tekstu właściwego zapewniając czytelnika, że pozna niezwykłe doświadczenia, o jakich nigdy wcześniej nie czytał. To te książki, w które wydawcy nie chcą inwestować, więc autor na siebie bierze ciężar dystrybucji i promocji, szukając wsparcia u blogerów. Podobno każdy miał/ma w sobie gotową książkę do napisania – niewielu (a może właśnie zbyt wielu) decyduje się na jej napisanie – bo książka to zapis doświadczeń. Wspomniane self-książki są słabe, bo opisują doświadczenie 1:1 (na ile pozwala na to pamięć), autorom zależy, by czytelnik uwierzył w prawdziwość historii (podczas gdy prawdziwy pisarz, począwszy od Cervantesa, czyni dokładnie odwrotnie). Tworzą literaturę faktu, (przy czym waham się, czy słowo literatura jest adekwatne), zamiast na kanwie przeżyć napisać prozę fikcjonalną.
Pomijając te może trywialne tematy z zakresu pisarstwa, które z grubsza skomentowałam – po wnikliwsze, błyskotliwe spostrzeżenia odsyłam do książki Atwood – tom O pisaniu jest upiornie inspirujący. Upiorność dostrzegam w rosnącej liście książek do przeczytania. Atwood przypomniała mi o kilku tytułach, które już dawno chciałam przeczytać, jak i te mi kompletnie nieznane i zapowiadające się bardzo ciekawie. I zaskoczyła mnie nieco doborem dzieł, które cytowała przy omawianiu pisania i czytania (bo czytanie i czytelniczka jest bardzo istotnym elementem pisania – temu też autorka poświęca osobny rozdział). A konkretnie zdziwiłam się brakiem odwołań do Jeśli zimową nocą podróżny Calvina i całkowitym zignorowaniem Umberta Eco. Może to są zbyt oczywiste nawiązania, wskutek czego dobór Atwood jawi się przekorny wobec kanonu. Aczkolwiek pisarka podkreślała, że nie ma wiedzy akademickiej, nie jest literaturoznawczynią i wybór książek jest subiektywny. Nie jest to z mojej strony zarzut, lecz odnotowanie nieoczywistego faktu, że można było na początku XXI wieku pisać o modelowym czytelniku i autorze, bez czerpania z dość mocno eksploatowanego zaplecza Eco i Barthesa. Doceniam bardzo!
PS. Tę serię Karakteru upodobałam sobie od początku ze względu na moje zamiłowanie do eseistyki, z tym że O pisaniu jest pierwszą, która pozwala mi w tym upodobaniu trwać, pozostałe tomy przyniosły mi jedynie przyjemność głaskania tej szorstkiej obwoluty.