Na reportaż o moim rodzinnym mieście czekałam parę lat, nawet myśląc o tym, by samej się za to zabrać. W głowie kiełkował już tytuł i kilka tematów oraz źródeł interesujących wątków. Tymczasem nieoczekiwanie kilka dni przed premierą dowiedziałam się o Balladzie o śpiącym lwie. Przyznam się, że gdyby nie wspomnienie Bytomia w zapowiedzi, nawet nie podejrzewałabym, że za tytułem tkwi historia mojego miasta. Co prawda symbol lwa, dzięki kontrowersyjnej historii związanej z pomnikiem, który znaleziono w Warszawie, został kilka lat temu przyjęty przez mieszkańców jako rozpoznawalna wizytówka miasta, dla mnie jest on wciąż świeży i za każdym razem muszę przypomnieć, czemu lew. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że akcja z lwem rozgrywała się wtedy, kiedy jedną nogą byłam już poza miastem, zaczynając szkoły średnią w Tarnowskich Górach i z każdym rokiem lepiej orientowałam, co się dzieje w „TeGie” niż u siebie. A później tylko dalej uciekałam od bohatera reportażu Agaty Listoś-Kostrzewy. Choć już nie mogę powstrzymać się od pytania, czy Bytom rzeczywiście jest bohaterem Ballady…?
Tym dość monumentalnym, jak na reportaże i zwłaszcza jak na książki wydawnictwa Dowody na istnienie, dziełem Listoś-Kostrzewa debiutuje. Co ciekawe, pomysł na książkę podrzuciło jej wydawnictwo, a sama autorka ze Śląskiem związana nie jest w żaden sposób. Mamy więc perspektywę początkującej reporterki, ze świeżym okiem, pozbawionej maniery i zdystansowaną do miejsca, o którym przyszło jej pisać. Co z tego wyszło?
Ano pięknie napisana obszerna historia górnictwa i tych, którzy na jego skarbach w postaci węgla i galmanu się bogacili. Robi wrażenie liczba materiałów, z jakimi zmierzyła się autorka, co doceniam osobiście, mając w pamięci własną męczącą i trudną lekturę niektórych książek o dziejach Bytomia i górnictwie podczas pisania wypracowań na historię. Jeszcze większy zachwyt budzi, jak w piękną i żywą narrację strawestowała owe opracowania. Bo Balladę…, jak słusznie tytuł sugeruje, czyta się jak poetycką powieść. Patrząc jednak na proporcje tekstu rekonstruującego historię a opowiadającego o współczesności i dzisiejszych problemach mieszkańców, można odnieść wrażenie, że archiwa stanowiły dla autorki bezpieczną przystań, którą niechętnie opuszczała, podczas gdy rozmowy z mieszkańcami ograniczyła do minimum. Trudno bowiem postrzegać Balladę… inaczej niż jako reportaż historyczny. Co więcej, wbrew obecnym trendom w pisarstwie historycznym, nie jest to historia ludu, lecz bogaczy: przedsiębiorców i władców miasta. Marginalne wydają się wątki szeregowych wydobywców galmanu i węgla przy rozległym portrecie Carla Godulli (odmalowywanym głównie przez legendy), jego spadkobierczyni Joanny i ich konkurentów – właścicieli innych pobliskich kopalni i hut. Jeśli pojawiają się opisy biedoty, która dzieli uprawę roli z pracą w hucie i najbardziej cierpi na wstrzymaniu prac huty i kopalni – mamy obraz kolektywu, nie jednostek.
Nawet w częściach poświęconych współczesności autorkę interesuje przede wszystkim wpływ górnictwa na problemy miasta oraz to, co władze z tym (nie) zrobili / robią. Rozmowy z ludźmi wysiedlonymi z osiedla, które zapadło się pod ziemię, wskutek wybieranego złoża pod budynkami, służą podkreśleniu priorytetów kopalni i gospodarki kraju: wydobycie węgla bez względu na późniejsze skutki dla mieszkańców i miasta. Brakuje mi tu wrażliwości społecznej i głębszego zainteresowania losami jednostki. Wielka historia wielkich ludzi dominuje tu nad nieuprzywilejowanymi jednostkami, które głosu nie mają, bo nikt nie chce ich wysłuchać. A to w nich kryją się piętra następstw pracy górniczej, największe dramaty i problemy, których „góra” nie jest w stanie nawet sobie wyobrazić.
Lekceważenie przez komisję sygnałów o szkodach górniczych ma swoje uzasadnienie, co nie zostało tu dość wyraźnie podkreślone, w braku dostatecznych funduszy na ogromną skalę tego problemu. Mogę podać przykład mniej dramatyczny, ale ilustrujący codzienność Bytomian. Kiedy ziścił się najgorszy sen każdego bibliofila i ze ściany runął ogromny regał z książkami, odruchowo chcieliśmy podać szkody górnicze jako przyczynę zdarzenia. Wszak ściany tu ciągle pracują, zmieniają kąty i poszerzają otwory na haki. Ubezpieczalnia odradziła ten pomysł, tłumacząc, że na szkody górnicze jest osobny fundusz, w którym pieniędzy nie ma. Musieliśmy przedstawić inną przyczynę wypadku.
Konieczność pozostawienia dotychczasowego życia i przeprowadzka do nowego lokum to zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo problemem eksmitowanych jest nie tylko wieloletnia walka o odszkodowanie i próba odbudowania życia w nowym miejscu, ale też na przykład konieczność dalszej spłaty hipoteki, wziętej na remont mieszkania, które runęło. Tu przeciwnikiem okazuje się nie tylko kopalnia, ale i bank. Brakuje mi głosu tych ofiar, które o współczesnych problemach Bytomia powiedzą dużo więcej niż wiekowa historia górnictwa. Złożami problemów miasta są bowiem nie tylko węgiel i galman, jak sugeruje wymowa Ballady o śpiącym lwie, ale też m.in. brak szczęścia do rozsądnych władz samorządowych nieprzepijających budżetu, niełatających dziury w budżecie, zezwalając na składowanie odpadów, albo niebiorących kolejnego kredytu na budowę stadionu, który po kilku tąpnięciach przestaje pełnić swoją funkcję, w dodatku budowanego dla drużyny sportowej przestającej krótko po tej inwestycji istnieć.
Niestety w tych relatywnie nielicznych rozmowach Listoś-Kostrzewy nie wyjdziemy poza szkody górnicze i niekorzystną sytuację budynku elektrociepłowni Szombierki. Pojawia się co prawda problem składowisk odpadów, ale w pytaniach reporterki brakuje mięsa, przyparcia do muru i wydobycia na światło brudów, krytych chociażby pod hasłem kampanii prezydenckiej „Bytom to nie hasiok”. Być może wynika to z braku orientacji we współczesnych zmaganiach miasta niż reporterskiej nieśmiałości. Z drugiej strony ciekawszego moim zdaniem materiału dostarczyłaby kwerenda w prasie nie tylko najnowszej, ale sięgającej powiedzmy początku transformacji ustrojowej, aniżeli tomy z historią Górnego Śląska, które miłośnikom regionu są dobrze znane, a zainteresowanym łatwo udostępniane. To w prasie można znaleźć interesujące wątki, do których można by nawiązać w rozmowie z mieszkańcami.
Koncentracja na przedstawieniu dziejów górnictwa spowodowała coś jeszcze. Coś, co sprowokowało mnie do zadania pytania na wstępie, czy bohaterem tej książki jest rzeczywiście Bytom? Wnikliwe opisy pracy na kopalni i w hucie oraz rola górnictwa w gospodarce narodowej spychają miasto na dalszy plan, tworząc opowieść uniwersalną pozwalającą umieścić ją w dowolnym innym mieście z tożsamym przemysłem. Tu górnictwo nie jest poręcznym tłem dla Bytomia, ale stanowi główny temat. Co więcej, ważniejsza wydaje się tu historia, dla których losy współczesne wydają się jej dopowiedzeniem, podczas gdy w reportażu o mieście oczekiwałabym odwrotnej roli: przeszłość uzupełnia luki we współczesnym portrecie.
Stąd nie mogąc odmówić wysokiego poziomu warsztatu reporterki i jej umiejętności operowania językiem, które działa na wyobraźnię, ożywia martwą przeszłość, muszę równocześnie wyrazić może nie rozczarowanie, co głębokie poczucie niedosytu. Wciąż będę czekać na reportaż, który uchwyci wszystkie lokalne kurioza z domieszką czarnego humoru, bo to nie przypadek, że najsłynniejszy w sieci zakład pogrzebowy zlokalizowano w Bytomiu. Wszak to mieszczący się na końcu ulicy Piekarskiej dom pogrzebowy zajmuje pierwsze miejsce na liście najbardziej dochodowych przedsiębiorstw w mieście. Zajmujące plac po dawnym domu towarowym (który swoją drogą zapadł się kilka metrów w głąb ziemi) centrum handlowe plasuje się na podium tuż za nim. Wniosek o zasobach ekonomicznych i związanej z tym kondycji zdrowotnej bytomian nasuwa się sam.