Premiera 23 września!
Irańskie kino kojarzyć się może z obrazami kładącymi nacisk na aspekt kulturowo-społeczny, które pokazują, jak młodzi ludzie (a zwłaszcza kobiety) są pozbawieni pewnej swobody, czy to w ubiorze i relacjach damsko-męskich (Circumstance, Persepolis), czy w dostępie do filmów i literatury (Taxi Teheran). Dlatego Wejście smoka! wyreżyserowane przez Maniego Haghighiego może wydawać się, zwłaszcza europejskim widzom, filmem innowacyjnym i oryginalnym. Tak zresztą film określono na Berlinale 2016.
Po tajemniczym przesłuchaniu otwierającym film, zaczyna się główna opowieść. A rozpoczęcie to jest magiczne i zjawiskowe. Dwóch mężczyzn, Babak Hafizi i miejscowy komisarz Charaki podróżuje Chevroletem po pustyni do tajemniczego statku, który okazuje się dawnym domem dozorcy cmentarnego. Miejsce jest intrygujące, wcale nie z powodu wiszących w nim zwłok mężczyzny, lecz napisów pokrywających wewnętrzne ściany. Jeśli spodziewamy się, że fabuła będzie oparta na kryminalnej zagadce wokół prawdziwej przyczyny śmierci wisielca, to film nas zaskoczy, bowiem uwagę agenta przykuwają nadzwyczajne zjawiska mające miejsce w obrębie cmentarza, gdzie przesądy nie są wytworem wyobraźni naiwnych mieszkańców.
Po takim intrygującym i niezwykle nastrojowym wstępie, którego nie powstydziliby się twórcy przygód Indiany Jonesa i Jamesa Bonda, dostajemy informację, że historia jest oparta na faktach, a to czyni film jeszcze ciekawszym. Niestety chwilę później cały urok znika. Po początkowych napisach nie wracamy do perskiej krainy i historii opowiadanej przez więzionego bohatera z perspektywy czasu. Odnoszę wrażenie, że realizatorzy obawiali się, czy komunikat o prawdziwości wystarczy, by przedstawiana historia wydała się wiarygodna. W związku z tym do filmu wprowadzono sceny zakulisowe, rozmowy z twórcami i znajomymi bohaterów opowieści, co sprawia, że z utworu fabularnego otrzymujemy poniekąd dokument.
Trudno ukryć, że ta zmiana zbija widza z tropu. Połączenie elementów kina przygodowego z dokumentalnym było najlepszym pomysłem… na schrzanienie filmu. Reżyserowi można pogratulować tak nierozważnej decyzji (a raczej jej braku, ponieważ niezdecydowanie, w który rodzaj narracji chce pójść, jest dość widoczne). Zamiast przenieść widzów w fascynujące lata 60. i pogrążyć ich w niesamowitej opowieści o mężczyznach badających dziwne zjawiska przyrody w obrębie cmentarza – podkreślonej skądinąd oryginalnym podkładem muzycznym (jeden z bohaterów jest reżyserem dźwięku) – film poprzez wstawki dokumentalne regularnie wybija odbiorcę z rytmu baśni godnej Szeherezady.
Nie mogę zrozumieć, jak można zmarnować tak świetny materiał na film. Scenariusz został napisany przez życie – nawet jeśli posiada pewne luki w narracji, wystarczy lekko je uzupełnić, wykorzystując wyobraźnię scenarzysty, a pewne niedopowiedzenia zostawić. Bo sama przygoda jest wystarczająco atrakcyjna, by przyciągnąć ludzi na seans. W dalszej częściej filmu rozwija się historia mężczyzn, których grono poszerza się o reżysera dźwięku Keyvana Haddada i geologa Behnama Shokouhiego. Pierwszy z nich próbuje nagrać różne odmiany ciszy, czemu pustynna aura sprzyja. Natomiast geolog, smakując ziemię, odkrywa nietypowe zjawisko: niedawno w obrębie cmentarza miało miejsce trzęsienie ziemi o zasięgu znacznie mniejszym, niż sugerowałyby pęknięcia w podłożu. Bohaterowie zaintrygowani tajemnicami miejsca postanawiają rozpocząć wnikliwe badania, co nie cieszy się poparciem ze strony miejscowej władzy. Wykopaliska przeprowadzone na cmentarzu prowadzą do odkrycia kolejnych nadnaturalnych zjawisk oraz do… poważnych konsekwencji dla bohaterów. Komisarz Charaki zmuszony jest aresztować Hafiziego, Haddadę i Shokuhiego, których los poznajemy z ich wyznań w ramach wspomnianego we wstępie przesłuchania. To właśnie nagrania z tych przesłuchań, które w pewnym momencie zostają zresztą przerwane, zainspirowały do stworzenia niniejszego filmu.
Niestety, Wejście smoka! cechuje niepłynny sposób opowiadania, w którym twórcy koncentrują się przede wszystkim na możliwie najwierniejszym zrekonstruowaniu tajemniczej historii trzech zaginionych mężczyzn oraz pokazaniu trudów związanych z poszukiwaniem materiałów do nakręcenia pełnego filmu. Nie można wybaczyć im tego, że swoją obecnością zagłuszyli i niepotrzebnie skomplikowali narrację – i tak już przecież podwojoną, jako że wyznania uwięzionych bohaterów są zilustrowane retrospekcjami. Dobrym kompromisem byłoby np. wrzucenie zakulisowych scen – tradycyjnie – po pierwszych końcowych napisach. Wówczas widzowie wyrwani z baśniowego klimatu, który miejscami przypomina filmy Wesa Andersona, ponownie musieliby sobie uświadomić, że ta niesamowita przygoda, którą właśnie obejrzeli, jest bardziej prawdziwa, niż może się wydawać. Z seansu wyszłam bardzo zła, bo zmarnowanie potencjału tkwiącego nie tylko w historii, ale także jej otoczce, jak perska scenografia czy muzyka skomponowana z dźwięków natury, należy do grzechów ciężkich filmowca.
Ocena: 5/10
Recenzja ukazała się w Ińskie Point nr 3/2016