W ostatniej porcji filmów tytuły na swój sposób wyjątkowe, głośne, niedostępne czy kompletnie zaskakujące swoją realizacją…
Lady M., reż. William Oldroyd
Nie zanotowałam w swojej świadomości tej czerwcowej premiery, a należę do osób, które ekranizacje sztuk szekspirowskich śledzą. Tylko, że tu choć nawiązań do Makbeta czy Poskromienia złośnicy nie brakuje, to film jest swobodną adaptacją powieści Nikolaia Leskova Powiatowa lady Makbet. I jest to przykład dzieła filmowego, który po czasie zyskuje nasze uznanie. Komfort oglądania został zaburzony przez bardzo słabe udźwiękowienie (ale tu nie wiem, na ile to kwestia techniczna kina, a na ile efekt twórców). Za to zyskuje po stronie wizualnej, choć akcja rozgrywa się w epoce wiktoriańskiej, kadry przypominają malarstwo rodzajowe Vermeera.
Co szczególnie interesuje w fabule filmu to relacje białych z czarnymi (polecam ten film obejrzeć po lekturze powieści Doris Lessing Trawa śpiewa – analizy obu tytułów świetnie się korespondują). Inaczej w tych czasach była postrzegana relacja białej kobiety z czarnym służącym, inaczej białego mężczyzny z czarną kobietą. Każda z tych relacji ma inne podłoże i inny skutek. Można powiedzieć, że Lady M. jako biała (i) kobieta nigdy do końca nie może czuć się pewna swojej wysokiej pozycji w hierarchii… Co z kolei determinuje jej bezwzględne działania, by obronić się przed nierównością płciową i rasową, choć równocześnie tę nierówność na swoje potrzeby wykorzystuje.
Ocena: 7/10
The Square, reż. Ruben Östlund
O tym filmie zrobiło się głośno, choć należy do tej klasy kina, które można obejrzeć co najwyżej w kilkunastu kinach studyjnych. Ten tytuł jednak zdecydowano się pokazywać również w multipleksach, co z pewnością wpłynęło nie tylko na statystyki, ale też to, że o tym The Square mówią wszyscy. Zdania są podzielone, ja należę do tych mniej przekonanych odbiorców, ponieważ główną wadą filmu jest to, że jest za długi. Przynajmniej o pół godziny za długi, bo pewne wątki zostały niepotrzebnie rozciągnięte w czasie, nie wspominając o rozczarowującym swoją banalnością zakończeniu i przemianie głównego bohatera. Jakby z wielkiego traktatu o sztuce współczesnej film zmienił kategorię na kino familijne. The Square teoretycznie miał obnażać hipokryzję kustoszy i krytyków sztuki współczesnej oraz pokazywać beztreściowość samej sztuki, którą kupują tylko snobi. Jednak gorące dyskusje bohaterów wokół sztuki oraz ukazanie możliwych konsekwencji, jakie ona wywołuje w społeczeństwie – przynosi odwrotny od zamierzonego cel. Ja dzięki filmowi jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym, że sztuka współczesna ma sens i wartość. Nawet większą niż klasyczna, której jedyną misją było naśladowanie natury. W The Square sztuka współczesna jest osadzona w wyraźnym kontekście i przekazuje konkretną treść.
To co wydaje się szczególnie istotne w tym filmie, to ciągłe zadawanie tych samych pytań na wielu płaszczyznach: o wolność słowa i granice tolerancji, rasy, klasy, płci czy nawet gatunku. Testowi zostaje poddana też sama widownia oglądająca The Square, bo jeśli najgłośniejszy śmiech rozlega się na sali, podczas sceny, w którym człowiek z zespołem Tourrette’a zakłóca spotkanie swoimi sprośnymi wypowiedziami, nad czym nie ma kontroli – to z naszym społeczeństwem jest coś nie tak. W tym momencie jak rzadko kiedy czułam się bardzo zażenowana.
Ocena: 6/10
November, reż. Rainer Sarnet
Na FKA była chyba jedyna możliwość obejrzenia tego filmu, bo nie spodziewam się, że tytuł doczeka się polskiej dystrybucji, jak i jego dostępności w Internecie. To tyle złych wieści dla osób, które wolały iść na imprezę zamiast na film. Z dobrych wiadomości: impreza była chyba ciekawsza.
Tytuł nawiązuje do czasu zadumy, akcja rozgrywa się w okolicach dnia Wszystkich Świętych, kiedy jedni bawią się w Halloween a inni odprawiają dziady, licząc na spotkanie ze zmarłymi. Obie grupy spotykają się w November, jednak przewagę ma strona mityczna, odwołująca się do pradawnych wierzeń. Klimatem, jak i stroną wizualną November przywoływać może skojarzenia z rodzimą czarną komedią Ederly, jednak nasz film pod wieloma względami wygrywa to porównanie. Być może dlatego, że odwołuje się do dobrze znanego nam kodu kulturowego, natomiast bez znajomości estońskiej mitologii nasz odbiór November jest bardzo ubogi, co owocuje tym, że nie tylko mamy problem w odnalezieniu się w rzeczywistości filmowej (znajdujemy się o tyle, o ile praktyki bohaterów przypominają mickiewiczowskie Dziady, czy Fausta Goethego), ale kiedy początkowy element zaskoczenia połączonego z humorem, np. charakterem i poczynaniami Krattów – nieożywiona materia z duszą, gaśnie, zaczynamy niecierpliwie wyczekiwać końca.
Ocena: 5/10