To może wydawać się dziwne, że po tylu rozczarowaniach wciąż wyczekuję nowego filmu Woody’ego Allena. I obejrzę go, choćby miał się okazać wtórny i przeraźliwie nudny, jak to miało miejsce ze Śmietanką towarzyską. Ale oglądam, bo siłą jego filmów jest ich klimat. I mam wrażenie, że Allen w ostatnich latach dobrze się trzyma, dzięki wspaniałej ekipie scenografów i operatorów, która nawet najgorszy scenariusz udekoruje tak ślicznie, że nie będziemy mogli od ekranu oderwać wzroku. Na karuzeli życia to film, który zapowiadał się, że będzie nie tylko ładny, ale i prawdziwie emocjonujący z doskonałą grą aktorską (tu trzeba dodać, że to kolejna ekipa, do której Allen ma niesamowite szczęście i obroni jego nawet najbardziej kulawe pomysły). Nazwisko Kate Winslet podnosiło poprzeczkę oczekiwań wobec filmu. I aktorka sumiennie swoje zadanie wykonała, odgrywając rolę zakłamanej histeryczki (to bardziej udana kopia postaci Jasmine zagranej przez Cate Blanchett w Blue Jasmine).
Woody Allen się powtarza, nie tylko kopiując pomysły na kreację postaci z Blue Jasmine, ale też stosując podobne rozwiązania fabuły jak w Nieracjonalnym mężczyźnie (zasadnicza różnica między tym filmem a Na karuzeli życia tkwi w zmianie płci bohaterów – tu historia jest opowiedziana z perspektywy mężczyzny i dotyczy kobiety) czy Zbrodni i wykroczeniach. Pewnie można było wymieniać jeszcze wiele filmów, z których zaczerpnął motywy. To wszystko sprawia, że fabuła Na karuzeli życia jest przewidywalna. Co nie oznacza, że jest też nudna, bo z takimi wyrazistymi postaciami nie można się nudzić.
Najpierw poznajemy ratownika (Justin Timberlake) siódmej plaży, który studiuje dramat europejski i jest romantykiem do przesady, co jest ponoć normalne dla pisarzy. Uwielbia melodramaty i marzy o napisaniu takiego, niebawem życie zapewni możliwość przeżycia go na własnej skórze. Następną bohaterką jest dwudziestokilkuletnia Carolina (Juno Temple), która uciekła od swojego męża gangstera, później wygadała się FBI, w związku z czym mu się ukrywać przed ekipą swojego eksmałżonka. Ginny to 40-letnia kobieta, która straciła pierwszą i jedyną miłość w życiu, więc z rozsądku wyszła za Humpty’ego (Jim Belushi), ojca Caroliny. Ciągle cierpi na migreny. Z Humptym połączyła ją walka z wzajemnym alkoholizmem. Ma jeszcze nastoletniego syna (Jack Gore) z pierwszego małżeństwa, który wagaruje, przesiadując w kinie bądź podpalając wszystko, co się da.
Fabuła osnuwa się na wybuchowych interakcjach między bohaterami, głównie za sprawą roztrzęsionej Ginny, która z charyzmą Natalii z Rodzinki.pl, wydziera się na wszystkich dookoła, pokazując tym samym, jak bardzo jest nieszczęśliwa i rozczarowana życiem. Można krytykować melodramatyzm tych sytuacji, ale kiedy narrator, którym jest ratownik Mickey, deklaruje chęć napisania tudzież opowiedzenia widzom historii wpisującej się w jego ulubioną melodramatyczną konwencję – to ja tę historię kupuję.
Fabułę Na karuzeli życia trzeba oceniać jako sztukę teatralną przeniesioną na plan filmowy. Wówczas przerysowane kreacje postaci umieszczone w ograniczonej przestrzeni: domu Ginny i Humpty’ego, terenu parku rozrywki i plaży – jakoby wydawały się nienaturalne w filmie, bronią się w przestrzeni teatralnej. Zresztą takiemu odbiorowi sprzyja osadzenie akcji w parku rozrywki – jednym z miejsc, gdzie, jak wielu filozofów pisało, trwa karnawał i życie toczy się na opak. Przestrzeń, w której ludzie ubierają maski, przypinają nosy klaunów i farbują włosy, a także próbują ujeżdżać plastikowe konie kręcące się wkoło… Miejsce, w którym ludzie grają innych. Sama Ginny, niespełniona aktorka mówi o swoim zawodzie, że ona jedynie odgrywa rolę kelnerki, ale w żaden sposób nie utożsamia się z tą profesją, bo stać ją na więcej. Źródłem nieszczęścia Ginny jest to, że utkwiła w pułapce, została uwięziona na scenie (albo w tytułowej karuzeli), niczym lalka w pozytywce, zmuszona do ciągłego odtwarzania tej samej roli. Potrójnej roli: kelnerki, matki i żony – z której żadna bohaterki nie satysfakcjonuje. Jedyną nadzieję na wyrwanie ze swojej sytuacji dostrzega w romansie z Mickey’em, z góry wiadomo, że złudną, bo który romantyk, dramatopisarz zrezygnowałby z inspirujących przygód z kobietami (czasem nawet kilkoma naraz) dla jednego ustatkowanego związku? Kobieta jest poniekąd skazana na tkwienie w zawodowo-małżeńsko-rodzinnym schemacie, gdyż jako matka i żona, do której bardzo przywiązany jest mąż, nie może sobie pozwolić na samobójstwo.
Mickey i Carolina to z kolei postacie kreowane z myślą o złagodzeniu silnej ekspresji Ginny i Humpty’ego. Wydają się niewinnym kontrastem dla pary bohaterów zdolnych do zbrodni. To z ich ust usłyszymy słowa uspokajające, w ich oczach dostrzeżemy niepokój i zdziwienie zachowaniem współtowarzyszy. A także, jeśli między tymi młodymi postaciami dochodzi do zauroczenia sobą nawzajem, nie ma co liczyć na wybuchy namiętności. W wyrażaniu uczuć są powściągliwi. Nawet gdy Mickey wyzna miłość Carolinie, ta miast rzucić się w ramiona ukochanego, jak to czyni większość filmowych bohaterek w jej wieku, podziękuję i postanowi wracać osobno, by móc przemyśleć sytuację.
Zbyt teatralnie? Być może. Też nie lubię spektakli, w których ekspresja staje się „darciem ryja”, a rola Kate Winslet o tę subtelną granicę się ociera (którą wspomniana Cate Blanchett w Blue Jasmine przekroczyła). Dlatego mogę całkowicie zrozumieć chłodny odbiór tego filmu Allena, jednak ja dostrzegam w nim coś, co pozwala mi stwierdzić, że jest lepszy od dwóch poprzednich. I nie mam tu na myśli oczywiście bajecznej oprawy wizualnej (obecnej przecież też w Śmietance towarzyskiej), w której, choć niewątpliwie urocza, to i zagadkowa wydaje mi się gra świateł. Czy nie było w niej zbyt wiele przypadkowości?
Powiedziałabym, że Na karuzeli życia jest dziełem znakomicie zrealizowanym pod kątem technicznym. A scenariusz albo się zaakceptuje albo nie. Ja jestem skłonna go przyjąć.
Ocena: 6,5/10