Nigdy nie rozumiałam znajomych, kiedy planowali, z iloma to świetnymi książkami i filmami spędzą święta, bo w końcu znajdą na to czas. Początkowo ulegałam ich entuzjazmowi, ale po paru latach zauważyłam, że święta to czas, w którym czytam i oglądam (dla siebie) najmniej. Mogłabym powiedzieć, że porządki świąteczne, przyjmowanie gości oraz uczestnictwo w religijnych nabożeństwach wypełniają mi ten czas całkowicie. Tyle, że z roku na rok gości ubywa, a stosunek rodziny do wielkich porządków przedświątecznych zmienił się na tyle, że nie czujemy potrzeby posiadania mieszkania wysprzątanego na błysk w każdym jego zakamarku. A jednak wciąż mam problem z gospodarowaniem czasu na odpoczynek. Bo nigdy nie wiem, czy jeszcze mogę odpoczywać czy już powinnam brać się za pisanie pracy? W głowie wciąż pobrzmiewa mi głos nauczycieli i wykładowców: „ponieważ są święta, widzimy się dopiero za X tygodni, mają więc Państwo więcej czasu na przeczytanie/obejrzenie/napisanie… <tu następuje dłuższa niż zwykle lista pozycji>”. Na koniec dodają: „wesołych świąt Państwu i odpocznijcie sobie trochę”.
Pakuję się do domu na święta. Przeglądam listę książek i filmów, które będą przedmiotem dyskusji na poświątecznych zajęciach. Wybieram tytuły, które będą mi towarzyszyć podczas podróży pociągiem. W tzw. międzyczasie dostaję mejla z recenzją artykułu, który wymaga pewnych poprawek. Termin oddania: pierwszy kwietnia. Półtora tygodnia na przypomnienie treści pisanej pół roku wcześniej, zdobycie i przypomnienie części bibliografii, by doprecyzować pewne niejasne tezy oraz wprowadzenie tego do poprawy. Z tego czasu 5 dni to czas świąteczny. Problem? Tak, i nie wynika on z egoistycznej chęci obchodzenia świąt, ale z racji ograniczonego w tym okresie funkcjonowania bibliotek.
Wielki Czwartek.
Szybko zamiatam podłogę i ścieram kurze. Jestem umówiona z koleżanką, która pożyczy mi Morfinę. Tak zachwalana i nagradzana powieść na pewno sprawi, że zapomnę ją traktować tylko jako lekturę na zajęcia po świętach. Przed wyjściem sprawdzam uniwersytecką pocztę. Tam wiadomość od prowadzącej, która uznała, że z racji odwołanych zajęć, powinna do zadanych lektur dodać napisanie notatki na ich temat. Termin oddania: środa po świętach. Wieczorem Liturgia Wieczerzy Pańskiej, potem zakupy w Tesco, z których wracam przed północą. Zaczynam czytać Twardocha.
Wielki Piątek.
Morfinę ciężko się czyta, więc czytam z przerwami na porządki przedświąteczne. Po wieczornej liturgii oglądam pierwszy z pięciu zadanych filmów.
Wielka Sobota.
Odkrywam, że zapomniałam w nocy rozmrozić szpinak. Przygotowuję święconkę i piekę ciasta. Czytam jedynie przepisy kulinarne. Almo Mater, wybacz. A nie, podczas czekania na upieczenie ciasta, udaje mi się znaleźć kwadrans na Morfinę. Nie zapomniałam, że jestem studentką.
Niedziela Wielkanocna.
W nocy spałam 2,5 h, bo szpinak do babki rozmroził się dopiero tuż przed Liturgią Wigilii Paschalnej. Z kościoła wróciliśmy po dziesiątej wieczorem. W nocy zmiana czasu, więc rezurekcja była właściwie o piątej. W tym roku wyjątkowo na śniadanie wielkanocne zjeżdża się do nas rodzina. Miała zostać krótko, wyjechała późnym popołudniem. Rodzice kładą się spać. Wizyta gości zabrała mi dopuszczalny czas na sen, więc rezygnuje z odsypiania na rzecz oglądania miniserialu Emma, drugi punkt z filmowej listy lektur. Wbrew obawom nie zasnęłam po pierwszym odcinku, obejrzałam wszystkie. Uff.
Poniedziałek Wielkanocny.
Wstaję po południu, bo odsypiałam poprzednią noc. Wracam do lektury Morfiny. Coraz bardziej męczy mnie ta transowa, „narkotyczna”, wielogłosowa narracja. Z regału spoglądają na mnie inne książki, które jakby mówiły: „przeczytaj mnie, będę ciekawszą lekturą” albo „ostatnim razem obiecałaś, że jak przyjedziesz następnym razem do domu, to mnie przeczytasz”. Najbardziej nie lubię pakować do domu książek, które będę musiała przywieźć z powrotem. To (nie)zbędny bagaż, którego można by uniknąć, gdyby student rzeczywiście mógł wyjechać do domu na święta, a nie z powodu kilku dni wolnego od zajęć.
„Wesołych świąt Państwu i odpocznijcie sobie trochę”. Zapomniałabym o odpoczynku. Decyduję, że tego wieczoru obejrzę z rodziną dwa filmy zalegające mi na dekoderze.
Wtorek jest dniem nerwowym. To ostatni wolny dzień na doczytanie lektur, obejrzenie pozostałych filmów i napisanie tych kilku notatek, recenzji, poprawek. Emmę postanawiam doczytać w pociągu w drodze powrotnej.
Uff, święta się skończyły. Wracam zmęczona do Krakowa, gdzie znów mogę normalnie pracować, bez dylematów: czy w najbliższych godzinach powinnam spędzać świąteczny czas z rodziną, odpoczywać znajdując „czas dla siebie”, czy otworzyć Worda i pisać artykuł z deadlinem na „po świętach”. Na ile w czasie świąt mogę wyjść z roli studenta?
A za 8 miesięcy znów usłyszę „wesołych świąt Państwu i odpocznijcie sobie trochę”, dostając w prezencie listę zadań…
Po studiach wcale nie jest lepiej, zwłaszcza jeżeli pracuje się w trybie zadaniowym.
Zazwyczaj w Święta nie nadrabiam lektur, filmów, seriali, tylko piszę tony pism procesowych, czytam akta, a to wszystko w przerwie czasu spędzanego z rodziną.
Chyba wolę już normalny tydzień roboczy, bo wtedy jakoś zawsze wyrabiam się z pracą 🙂
Dla mnie święta to podobnie bardzo intensywny czas..rzadko mam chwilę, by odpocząć 😛