Rozwód w Budzie to moje pierwsze spotkanie z cenionym i zaliczanym wręcz do klasyki literatury współczesnej węgierskim pisarzem Sandorem Maraiem. Powieść ta ukazała się w 1935 roku, jednak na polski została przetłumaczona dopiero teraz, przez Irenę Marakiewicz, która napisała także posłowie. Z niego dowiadujemy się o próbie przypisania tej powieści do wydanego równolegle dyptyku Wyznania Patrycjusza, ze względu na pewne podobieństwa między jego dwoma tomami a Rozwodem w Budzie. Tłumaczka jednak zwraca większą uwagę na różnice między dziełami, co z pewnością zainteresuje czytelników, którzy twórczość Maraia już dobrze poznali.
Bohaterem powieści Maraia jest sędzia, którego cechuje duża świadomość rzeczywistości i umiejętność rejestrowania teraźniejszości – co przejawia się jego autorefleksją nad swoim bytem tu i teraz oraz analizą drobnych, zwykle niezauważalnych zmian, które nastąpiły w ostatnich kilkudziesięciu latach. I są to zmiany zarówno obyczajowe, np. zmiana zwyczaju organizacji przyjęć dla przyjaciół – zamiast kolacji, bufet między wieczornym uroczystym posiłkiem, a podwieczorkiem (przy czym odbywa się to między 19-20, więc osobiście zastanawiam, o której podawano kolacje, skoro ta pora jest zbyt wczesna), jak i te zachodzące w granicach ciała jego samego, żony oraz innych szczególnych mu osób.
Nie jest to łatwa lektura, ponieważ albo będzie się zachwycać drobiazgowością w opisie otoczenia i myśli bohatera, w czym dostrzeże się pewną próbą uchwycenia chwili, albo będzie ona męczyć czasem zbędną szczegółowością, przegadaniem i wrażeniem wiecznego stania w miejscu. Bezruchu – bo jedyna żywiołowość tkwi w myśleniu i mowie, czy to monologu wewnętrznym czy to w rozmowie między Kristófem i Imrem (mężczyzna rozmawia krótko także z innymi, np. z żoną, ale te wymiany zdań wydają się mało istotne). Ten dialog jest o tyle kluczowy, bo jego przedmiotem jest tytułowy rozwód. Choć już na początku powieści dowiadujemy się, że sędziego z rozwodzącym łączy relacja luźnej znajomości ze wspólną szkolną przeszłością, a z rozwodzącą wspomnienia odległych, wakacyjnych spotkań, które miały potencjał na coś większego – dopiero nocna wizyta Imrego wyjaśnia, jaką prawdziwą rolę przyjdzie Kristófowi odegrać w tym rozwodzie.
Z jednej strony Rozwód w Budzie stanowi ciekawą ilustrację platonicznej zdrady, z drugiej zaś nie ma w tej historii nic zaskakującego, brak wyrazistej puenty w jej zakończeniu rozczarowuje tych, którzy po godzinach zmagania się ze specyficzną, pasywną narracją liczyli, że autor na końcu rzuci bombę, budzącą czytelników z marazmu.
W tej prozie szukałam jednak przede wszystkim Budapesztu (podobnym poszukiwaczom polecam uwadze Sonnenberg Vargi). Nie bez powodu w tytule pojawia się tylko jedna część miasta, ponieważ podział tu służył uwypukleniu pewnych cech społecznych, klasowych i urbanistycznych, które odróżniają od siebie mieszkańców i architekturę obu brzegów Dunaju. Choć minęły prawie dwa wieki od połączenia miast, mam wrażenie, że ten podział wciąż jest żywy i widoczny (głównie w zakresie zabudowy) – choć spostrzeżenia bohatera na temat jednej i drugiej strony wydawały mi się zaskakujące, chyba podobnie jak to, że pojął za żonę córkę austriackiego generała.
Ta lektura nie przyniosła mi dużej satysfakcji czytelniczej. Zastanawiam się, czy Rozwód w Budzie jest reprezentatywny dla stylu Maraia (Marakiewicz porównała ją tylko z Wyznaniami Patrycjusza oraz innymi powieściami węgierskimi mu współczesnymi), czy jednak należy do tych książek służących głównie wyrażeniu światopoglądu, swojego stanowiska wobec epoki, w której żyje, i zmian, z którymi przyszło mu się zmierzyć? Bo nie da się ukryć, że Rozwód w Budzie bardzo wyraźnie oddaje ducha lat 30. XX wieku i tę nostalgię za minioną epoką. Przy czym równocześnie sam pozbawiony ruchu rytm tej powieści najzwyczajniej w świecie mnie zmęczył, więc nie chcąc skreślać Maraia w moich przyszłych lektur, chciałabym ponowić z nim spotkanie, jednak w innym stylu. Możecie polecić coś bardziej dynamicznego z jego twórczości?
Wiem, długo już minęło od opublikowania tego postu, spróbuję jednak odpowiedzieć na pytanie z ostatniego zdania. Czytałem troszkę Maraia, nie wszystko z jego „żelaznej klasyki”, ale raczej u niego ciężko doszukiwać się czegoś bardziej dynamicznego. Chyba ktoś z tłumaczy porównywał jego styl do Tomasza Manna i jest w tym sporo prawdy. Akcja w jego powieściach jest często symboliczna, sporo jakichś rozmów czy manifestów światopoglądowo-literackich, namysłu nad upadkiem cywilizowanego świata, któremu zagrażają barbarzyńcy czy to z Zachodu/Północy (?) (Hitler, w jednym z tomów „Dzieła Garrenów”, gdzie sporo część z pewnie ponad dwustu stron skupia się na radiowym przemówieniu Adolfa…) czy ze Wschodu (bolszewicy w „Ziemia, ziemia…”). Długie zdania, akapity dłuższe niż strona, często nie tylko pozorny bezruch. Przyjemność czytania w samym procesie bywa specyficzna, często inna perspektywa otwiera się później.
Z bardziej dynamicznych to chyba pierwsza i ostatnia część „Dzieła Garrenów” („Zbuntowani” i „Maruderzy”). I to, jak zresztą cały ten cykl, są bardzo dobre książki (choć większość jego specyficznego stylu pozostaje).
Inną, być może jeszcze bardziej dynamiczną książką jest „Krew świętego Januarego”, ale według mnie najsłabsza z tego, co przeczytałem i przynajmniej poziom niższa od nich.
Z opisu tej książki to przypomina mi ona trochę „Żar”, gdzie podjęty jest dość podobny temat i chyba dynamika powieści jest dość podobna (szczegółów nie pamiętam, czytałem bardzo dawno temu).
Dziękuję bardzo za obszerną odpowiedź. A którą powieść poleciłbyś?
Chyba jednak „Dzieło Garrenów” jako całość, zaczynające się od „Zbuntowanych”. Choć to na pewno wymaga cierpliwości i chyba trudno połknąć wszystkie szybko i jedną po drugiej.
Nie zależy mi na szybkiej powieści. Lubię snujące powieści, pod warunkiem, że są ciekawe i dobre…