[Recenzja ukazała się w „Ińskie Point” nr 7-8/2022]
Scenariusz filmowy dotyczący Szmula Zygielbojma i jego samobójstwa, za którym stał protest przeciwko zagładzie narodu żydowskiego, czekał kilka lat na zrealizowanie, co więcej, czekał z zapewniony wsparciem ze strony Ministerstwa Kultury. Projektu podjął się Ryszard Brylski, powracając do filmowego świata po jedenastu latach (jego poprzedni Cudowne lato powstał w 2010 roku), przy czym trudno wskazać w jego filmografii dzieła znane szerszej publiczności i doceniane. Tak więc to nie nazwisko reżysera przyciągnie uwagę, lecz odtwórcy głównej roli, Wojciecha Mecwaldowskiego.
I trzeba przyznać, że w tym miałkim filmie, nieoczekiwanie Mecwaldowski jest tym, kto nie pozwala, by Śmierć Zygielbojma spisać całkiem na straty. Aktor wciąż nie pozbył się balastu słabych zwykle „komediowych” ról, w jeszcze gorszych produkcjach, a postacią Zygielbojma pokazał, że kryje się w nim potencjał, który nie miał szans jeszcze w pełni zostać wykorzystany. I niestety, Śmierć Zygielbojma jest kolejnym takim przykładem, ponieważ tytułowa postać nie została dostatecznie rozbudowana. O Zygielbojmie dowiadujemy się tyle, ile w 1943 roku zawierała zamieszczona na ostatniej stronie „Timesa” notatka o Zagładzie Żydów w Polsce.
Powierzchowna i skrócona biografia Zygielbojma odbija się nie tylko na jego odtwórcy, który nie miał możliwości bardziej się wykazać, a przynajmniej wizualnie wydawał się wręcz stworzony do tej roli (oglądając zdjęcie Zygielbojma w Wikipedii, można pomyśleć, że to zdjęcie Mecwaldowskiego w charakteryzacji). Odbija się to także na całym filmie, który rozciągnięty, aspirujący do czegoś większego, ostatecznie okazuje się wydmuszką. Od pierwszych scen dramaturgia sugeruje widowni, że za samobójstwem Zygielbojma kryje się jakaś wielka afera i tajemnica, choć już powiedziano wprost, jaka była tego przyczyna. Potem przez kilkadziesiąt minut obserwujemy pełne patetycznych gestów śledztwo fotografa (w tej roli Jack Roth) próbującego coś niezwykłego odkryć, by dojść do tego, co było wiadomo od początku z pożegnalnego listu Zygielbojma. Szafowanie już dość znanymi w kinie scenami Zagłady, choćby likwidacji getta warszawskiego, jest słabym sposobem na podnoszenie wartości filmowi czy ochronę przed krytyką z uwagi na ciężar tematu.
To materiał na film telewizyjny lub nawet Teatr TV, a nie angażujące kinowe widowisko do obejrzenia na dużym ekranie w ciemnej sali. I trochę szkoda, bo całe historyczne tło zarysowane w scenografii i kostiumach obiecywało coś więcej.