Zacznę bezpośrednio: jaki cel autora kryje się w przyznaniu się, że mimo prośby bohatera o anonimowość, podał jego nazwisko, mimo braku zgody na nagrywanie rozmowy, włączył dyktafon w komórce? Gdyby się nie przyznał, nie dałby pola do krytyki jego sposobu pracy. Nie pokazałby się jako reporter, który nie szanuje bohaterów. Kto chciałby niekorzystnie wypaść? A jednak to zrobił, czym odwrócił uwagę od poruszonego, jakże ciekawego tematu, na rzecz refleksji o zasadach pracy i postawy reportera/dziennikarza. I zirytował, bo czy nie ma w tym geście arogancji i poczucia bohaterstwa „oni się nie zgodzili, ale ja wam i tak wszystko powiem” czy moralnej oceny „ci ludzie, ze względu na swoje uczynki, z powodu których trafili do reportażu, nie zasługują, by szanować ich warunków”? A przecież takie warunki łatwo obejść – bez łamania ich. W przypadku znanej z omówionych czynów postaci nie potrzeba podawać nazwiska – zorientowani będą wiedzieć, o kim mowa, niezorientowani sobie wygooglują.
I wiecie, w takich momentach stałam po stronie bohaterów, mimo że byli skorumpowanymi sprawcami tego podhalańskiego chaosu i (pośrednio) tragedii. Całkowicie rozumiałam tych, którzy nie chcieli rozmawiać z Gurgulem, po uprzednim researchu jego artykułów czy na podstawie samego faktu, że pracuje w „Gazecie Wyborczej” – w Podhalach zaprezentował ten poziom dziennikarstwa, z powodu którego „GW” cieszy się u wielu taką niesławą. W przypadku Podhali nie chodzi mi o typową dla tej gazety stronniczość, co właśnie ten całkowity brak szacunku do swojego rozmówcy i autentycznego zainteresowania jego punktem widzenia, dzięki któremu na pewne zwykle niezrozumiałe dla nas działania można spojrzeć inaczej, i mimo niezgody spróbować zrozumieć („tę pokrętną logikę”). Wszak bez próby zrozumienia drugiej strony, nie mamy szans merytorycznie trafić do niej z kontrargumentami.
Pomijając postawę do rozmówców i strzał we własne kolano, na niekorzystną ocenę warsztatu reporterskiego wpływa również to, że teksty zebrane w Podhalach są pełne zbędnych (a czasem szkodliwych jak już wskazałam) wtrąceń, które Szczygieł w swojej ostatniej książce Fakty muszą zatańczyć wskazuje jako najczęstsze, nic niewnoszące do tekstu, banały. Gurgul bardzo często wyciąga notatnik lub coś w nim notuje albo wysiada z jakiegoś pojazdu (odnotowanie tego faktu ma uzasadnienie jedynie w rozdziale dotyczącym transportu zbiorowego).
Trudno w Podhalach. Wszystko na sprzedaż doszukiwać się literackiej inwencji, aspiracji do uczynienia z zebranego materiału czegoś więcej niż relacji z tragicznych wypadków, samowolki budowlanej, zakopiańskiej reklamozy, nadużyć, przemocy w rodzinie, walki o zachowanie podhalańskiej architektury czy usprawnienie ruchu w Zakopanem i komunikacji w regionie. Zebrane reportaże są interesujące ze względu na zdarzenia (a nie sposób przedstawienia) i w mają wartość praktyczną – odmalowują górski i etniczny krajobraz zniszczony przez żądzę pieniądza. Gurgul nie tyle wyjaśnia, co punktuje kolejne przyczyny tego, dlaczego w Zakopanem coraz trudniej zobaczyć najwyższe góry w kraju i podhalańskie chatki oraz dlaczego naturalne i kulturowe lokalne piękno zostało oszpecone.
Nic dziwnego, że to leżące na Dolnym Śląsku czy Podkarpaciu góry częściej występują jako malownicze tło w filmach czy powieściach. Dziwi mnie natomiast wynik radiowej ankiety sprzed dwóch tygodni – Zakopane ulubionym wakacyjnym kurortem Polaków. Dziwi i nie dziwi, bo wiem, że tam walą tłumy zakopianką i torami (jeśli akurat pociągi jeżdżą), ale właśnie ten fakt tłumów, drożyzny i utraty unikalnego charakteru miejsce, chociażby Krupówek, które są niczym innym jak galerią handlową na wolnym (acz zatrutym smogiem) powietrzu – z tymi samymi co wszędzie sieciówkami – wydaje się tym elementem, który powinien odstraszać turystów. Mam takie wrażenie, że to jest tak oklepany kierunek urlopu, że wręcz obciachowy… A jednak nie.
Wracając do książki, Podhale. Wszystko na sprzedaż można przeczytać, co nieco się dowiedzieć, co nieco przypomnieć, bo o niektórych sprawach każdy z nas gdzieś już czytał, np. o grzmotach na Giewoncie czy nadużyciach wobec bryczek konnych wożących do Morskiego Oka. Tych, którzy podobnie jak ja zaczną w pewnym momencie wątpić, czy autor zajmie się jeszcze innymi problemami niż afery budowlane, pocieszam, że tak. To jest właściwie jedyny problem, który autor głębiej zbadał i ukazał z różnych perspektyw, pozostałe mają raczej charakter zarysu czy rozbudowanej notatki. Nie ukrywam, że przeciętność tego reportażu zderzająca się z moimi oczekiwaniami mogła zaowocować tylko wielkim rozczarowaniem.