Tylko wysłuchać? (Podwórko bez trzepaka. Reportaże z dzieciństwa – Łukasz Pilip)

Nie chcę, by zabrzmiało to jak reklama rasowego horroru, ale faktem jest to, że po wieczornej lekturze tych reportaży śniły mi się koszmary. I nie chcę przez to wyznanie podkreślić, jakie przerażającej historie skrywa książka Łukasza Pilipa, bo prawdę mówiąc, znamy je z innych źródeł. Z dokumentów o wielodzietnych rodzinach, sensacyjnych artykułów o tym, jak sąd próbuje odebrać dziecko niepełnosprawnych rodziców, czy długich dyskusji w serwisach społecznościowych na temat skutków braku edukacji seksualnej w szkołach. Powyższym opisem, jak moja psychika odreagowała te historie, próbuję raczej pokazać, jak doświadczenia z dzieciństwa są głęboko zakorzenione w naszej (pod)świadomości i determinują nasze „ja” tu i teraz. Bardziej niż wszystko, co wydarzy się później. Dlatego ten etap życia jest taki ważny, choć zwykle najmniej z niego pamiętamy. Jednak wspomnienia z tego okresu mogą pojawić się w najmniej oczekiwanej chwili. Ale porzućmy rozważania wprost prowadzące do proustowskiej magdalenki…

Podwórko bez trzepaka nie jest zbiorem reportaży zniszczonego dzieciństwa, trzeba to zaznaczyć. Pomijając pozytywne akcenty w postaci krótkich monologów pełniących funkcję przerywników między dłuższymi historiami – opowieści te pokazują obraz dzieciństwa odległego od ideału, (który w gruncie rzeczy istnieje chyba tylko familijnym kinie i reklamach), ale niekoniecznie straumatyzowanego. Obok historii, w których występuje szeroko rozumiana przemoc oraz trudna sytuacja życiowa spowodowana poważną chorobą czy biedą, pojawiają się zaskakujące przypadki budzące jednak kontrowersje i demonizowane przez innych, jak np. pomysł Dzikowskich na zarabianie poprzez kręcenie rodzinnej wersji Big Brothera czy kariera Nel – małej reporterki.

Czym zatem jest? Odpowiedź można znaleźć w tytule książki Łukasza Pilipa. Podwórko bez trzepaka to metaforyczne określenie pokolenia, które nie pamięta zabaw na trzepaku. Nie tylko dlatego, że trzepaki zniknęły z podwórek (choć nie wszędzie), ale też współczesne dzieci trudniej zachęcić do wyjścia na dwór. Jest też metaforą dzieciństwa pozbawionego beztroskiej zabawy. Książka jest zatem obrazem życia współczesnych dzieci naznaczonego cierpieniem i ograniczeniami spowodowanymi różnymi przyczynami. O tym, że trudne dzieciństwo to domena obecnych czasów świadczą dzielące kolejne reportaże krótkie monologi starszych osób, które wspominają swoje zabawy z młodości. I jest to diagnoza niesprawiedliwa, idealizująca czasy dorastania naszych rodziców i dziadków, jakby wówczas choroby i przemoc domowa nie istniały. Faktem jest, że mamy tendencję do nostalgicznego wspominania, zapominając o tym, co złe i twierdząc, że za naszych czasów było lepiej – ale reporter powinien być wyczulony na takie zniekształcenia i nie pozwolić na to, by w konfrontacji między doświadczeniami różnych pokoleń doszło do takiego fałszywego kontrastu, który zostaje wyraźnie podkreślony przez taką strukturę książki.

Celem, jaki stał za powstaniem tych reportaży, było oddanie głosu dzieciom, których zwykle się nie słucha. Bo dzieci i ryby głosu nie mają. Zamiar słuszny, ponieważ wiele krzywd zostaje zatajonych tylko dlatego, że nikt młodych nie chce słuchać lub podważa prawdziwość ich wyznań. Nie jest on jednak konsekwentnie zrealizowany, ponieważ już we wspomnianym reportażu o rodzinie Dzikowskich, dzieci prawie w ogóle się nie wypowiadają. Zresztą całej książce brakuje spójnego pomysłu na formę reportaży. Odnosi się wrażenie, że każdy pochodzi z innego źródła, jest pisany przez innego reportera. Jakby Łukasz Pilip wciąż poszukiwał sposobu, w jaki można ugryźć założony temat. Można tę niejednorodność formy ocenić pozytywnie, twierdząc, że do każdej historii i rodziny autor podchodził indywidualnie. Trudno jednak w ten sposób scharakteryzować warsztat Pilipa, wyjść poza jednowyrazowe określenie: poszukujący.

Prawie nic nie piszę o samych historiach, ale to dlatego, że nie widzę sensu w ich streszczaniu, bo są one znane w różnych wariantach rodzinnych, wiekowych i imiennych. Część z nich może przywoływać skojarzenia z reportażami Jacka Hołuby Żeby umarło przede mną. Innym powodem, dla którego nie przyglądam się wnikliwiej poszczególnym opowieściom, jest to, że nie stoi za nimi jakiś konkretny przekaz, czy nowa diagnoza społeczna (o tym, jak źle działają wszelkie instytucje adopcyjne, szkolne, pomocy społecznej i sądy – wiemy już dobrze). Jak wyżej wspomniałam, tu chodzi tylko o to, by oddać głos tym, których się zagłusza, z góry się ocenia, nie rozumie się. Dlatego lektura Podwórka bez trzepaka tak mocno uderza w naszą wrażliwość i pozostawia z poczuciem bezsilności, nawet jeśli próbuje się nas przekonać, że wysłuchanie tych historii ich bohaterom wystarczy. Przy całym bagażu emocji towarzyszących podczas czytania, książka pozostawia niedosyt. Bo tak naprawdę mamy tu tylko jedno oblicze dzieciństwa. Brakuje mi na przykład głosu dzieci, które śniadania jedzą w Starbucksie, mają mnóstwo zabawek, najlepsze ubrania, ale nie potrafią nawiązać żywej relacji z rodzicami. Bo kupowanie drogich rzeczy to jedyna forma, w jakiej rodzice próbują okazać swoje uczucia. Podwórko bez trzepaka w rzeczywistości ma znacznie więcej twarzy niż pokazuje to książka Łukasza Pilipa.

KONKURS

Jeśli chcecie dołączyć do grona osób, które „wysłuchają” historii tych, którym głosu się nie udziela, weźcie udział w konkursie. Jeden egzemplarz książki Podwórko bez trzepaka. Reportaże z dzieciństwa Łukasza Pilipa może trafić w wasze ręce. Wystarczy, że w komentarzu udzielicie odpowiedź na pytanie.

Starsi bohaterowie tej książki, których krótkie monologi można przeczytać między reportażami o współczesnym dzieciństwie, opowiadali o tym, jak organizowali swój czas wolny, o swoich ulubionych zabawach na podwórku lub klatce schodowej. Napiszcie w komentarzu, jakie były wasze ulubione zabawy w młodości. Najciekawszą odpowiedź nagrodzimy książką wydawnictwa Agora. Na zgłoszenia czekamy do końca marca, by rozwiązanie miało swój niekoniecznie prima aprilisowy charakter ;).

Dane laureata do przesyłki będę przyjmować na adres mejlowy i przechowywać je tylko do momentu potwierdzenia przez niego otrzymania nagrody.

Rozwiązanie konkursu

Dziękuję dwóm uczestnikom za udział w konkursie. Nie chcąc żadnego z nich pozostawić bez nagrody, postanowiłam nagrodzić zarówno Maciuszkin Dot. Z racji tego, że nagrodą jest jeden egzemplarz książki, każdy z laureatów otrzyma jego połowę. Maciuszkin wysłał pierwsze zgłoszenie, więc ma prawo wybrać, czy chce początkową czy końcową część książki. Zapewniam, że wszystkie reportaże będą kompletne, w związku z tym początkowa połowa książki będzie miała 14 stron więcej i jedną historię więcej (wszystkich reportaży jest 25).

Gratuluję i czekam na mejle z danymi do przesyłki (oraz od pierwszego uczestnika z informacją, która połowa książki go interesuje).

Edit: Oczywiście z tym dzieleniem książek to był primaaprilisowy żarcik. W rzeczywistości w trakcie trwania konkursu otrzymałam kolejny egzemplarz od wydawcy, dlatego mogę nagrodzić dwie osoby całymi książkami :).

2 thoughts on “Tylko wysłuchać? (Podwórko bez trzepaka. Reportaże z dzieciństwa – Łukasz Pilip)

  1. Z wielka przyjemnością, myślami wracam do czasów w których za dzieciaka – najzwyczajniej było sie dzieckiem, bez telefonu czy tabletu o komputerze nie wspominając.
    Na szkolnych przerwach na wytarganym skrawku papieru robilismy listę na której wpisywali sie koledzy i kolezanki.
    Dzieliliśmy sie na dwa lub nawet trzy zespoły ustalalismy miejsce, funkcje grup i godzine rozpoczęcia zabawy, czekając z niecierpliwością na koniec zajęć, obiad i powrót wieczorem, brudni, zmęczeni lecz pelni radości.
    Zespół 1 był zespołem łowców
    Zespół 2(jezeli byly tylko 2) nazywal sie bestiami.
    3 (jezeli bylo nas wiecej) nazywał się porwani.
    Kazdy zespół mial indywidualne unikatowe umiejętności.
    – Łowcy mieli prawo do pytania okolicznej ludności o wskazówki, mogli używać biegu
    oraz korzystać 3 razy z podpowiedzi zostawionej przez bestie w losowych miejscach.
    – Bestie, mogły skryć się na czas 5 minut w jaskini( pod mostem), koronach drzew czy gestym zagajniku gdy prawie zostaly zlapane – w tym czasie lowcy wracali 500m w innym kierunku dajac czas na ucieczke lub zmiane kryjówki bestiom.
    Ponadto bestie mogly poświęcić jednego porwanego uzyskujac mozliwosc biegu na odcinku kilometra(mogli poświęcić maksymalnie połowę)
    W przypadku zbizenia sie lowcy na 100 metrów także mogły użyć biegu lecz tylko przez minutę.
    – Porwani mieli tylko jedna umiejętność , zostawianie śladów dla łowców np. złamane gałązki, wzruszona ziemia, zostawione prywatne rzeczy i tym podobne.
    Bestie jezeli zauważyły mogly te ślady zatrzeć.
    Jezeli porwany zostal 2 razy przyłapany związywano mu ręce.

    Gra kończyła sie w momencie zmierzchu lub złapaniem bestii.
    Punktem spotkania były schody świetlicy wiejskiej.

    Dnia następnego lub kilka byly zamiany funkcji i kolejna gonitwa.
    Za młodu bylismy w ciągłym ruchu, zaciaśnialiśmy więzi i korzystalismy z kazdej, czy to lepszej czy gorszej pogody.

  2. Kiedy się zaczęłam zastanawiać, w co się w dzieciństwie najbardziej lubiłam bawić, doszłam do wniosku, że w to, co nie wymagało żadnych lub prawie żadnych zabawkowych akcesoriów. Na przykład w bardzo stare i bardzo banalne gry słowne typu „głuchy telefon” czy „pomidor”. Pierwsza z nich dawała tym lepsze efekty, im więcej uczestników brało w niej udział, a każdy kolejno szeptał sąsiadowi do ucha – możliwie niewyraźnie – podane przez prowadzącego słowa. W rezultacie zdanie zupełnie nieśmieszne – na przykład „Pan kierownik kupił tort i zjadł na zdrowie” – zamieniało się w podobne fonetycznie, ale na tyle bezsensowne, że zabawne – np. „Pancerny zgubił portki i wysiadł w Krakowie”. Druga była jeszcze mniej wyrafinowana intelektualnie, lecz prawie zawsze wywołująca paroksyzmy śmiechu; gracze zadawali sobie nawzajem najróżniejsze pytania, na które wolno było odpowiadać wyłącznie „pomidor” (w niektórych wersjach dopuszczano także odmianę tego słowa przez przypadki i używanie przymiotnika „pomidorowy”). Cała zabawa polegała na wymyśleniu takich pytań, by owe „pomidorowe” skojarzenia doprowadziły odpowiadającego do śmiechu. Dzieci mają przeważnie nieco inne poczucie humoru niż dorośli, toteż prawie każdy zaczynał prychać i kwiczeć, nim zdążył poinformować pozostałych, że oglądając telewizję siada na pomidorze, a żeby zatrzymać rower, naciska pomidor.
    Jeśli się miało pod ręką kartkę i ołówek, można było zagrać w „kto z kim”. Na małych karteczkach uczestnicy pisali po kolei wymyślane ad hoc odpowiedzi na pytania: kto? z kim? co robili? gdzie? i co z tego wynikło? – przy czym każdy po napisaniu pierwszego członu zaginał kartkę i podawał ją siedzącemu z prawej, a sam brał kartkę od tego z lewej, dopisywał drugą frazę, zaginał i tak do skutku. Potem prowadzący głośno czytał stworzone w ten sposób „opowieści”, które mogły brzmieć na przykład tak: „Wojtek X. z Królewną Śnieżką piekli ciasto w stodole i dostali dwóje z zachowania”. Humaniści czasem zabawiali się w zbiorowe pisanie wierszy, odbywające się w analogiczny sposób: pierwsza osoba układała jeden wers na dowolny temat, każda kolejna dopisywała następny, który musiał się z poprzednim rymować, i drugi od siebie; następna widziała tylko ten ostatni, więc powstające tą metodą „poematy” dość odległe bywały nawet od najmizerniejszych osiągnięć sztuki poetyckiej, ale czasem wcale zabawne…
    To były zabawy, w których brał udział albo przynajmniej o nich słyszał każdy człowiek, będący w wieku małoletnim w czasach „późnego Gomułki i wczesnego Gierka”.
    Ale był też stworzony przeze mnie i brata i tylko nam znany cały osobny świat, do którego inni nie mieli wstępu (co najwyżej rodzice mogli się przysłuchiwać naszym dialogom, ale broń Boże do nich włączyć!), a który towarzyszył nam przez całe nasze dzieciństwo. Składał się on z paru odrębnych, nie powiązanych w żaden sposób czasoprzestrzeni, otwierających się przed nami po wypowiedzeniu paru prostych i równocześnie magicznych słów: „A teraz bawimy się w…”. Podobnie jak w popularnych dzisiaj grach RPG wcielaliśmy się w konkretne postacie, nie zaczerpnięte jednak z przeczytanych bajek czy obejrzanych filmów, ale przez nas samych stworzone i nazwane. Kolejne odcinki tej samej zabawy nie były powtórką, lecz zawsze kontynuacją poprzednich, tworząc całe ciągi wydarzeń, które – gdyby wówczas zechciało je utrwalić jakieś zręczne pióro – byłyby pewnie urosły w całe książki albo scenariusze filmowe; pytanie tylko, czy zainteresowałyby kogoś prócz nas?
    Jeżeli zapragnęliśmy morskich podróży, wywrócony do góry nogami fotel, albo – o ile był wolny – tapczan rodziców stawał się okrętem, my zaś marynarzami. Załoga, jako że dwuosobowa, składała się wyłącznie z majtka i bosmana. Kapitan, nie mówiąc już o sterniku, widocznie wydawał się nam mniej potrzebny. Role dzielone były wedle starszeństwa, toteż jako bosman miałam niezmienny przywilej komenderowania majtkiem (z którego to powodu ten regularnie się buntował, ale argument przemawiający za utrzymaniem status quo był nie do podważenia: wszak majtek po prostu NIE MÓGŁ być starszy od bosmana…). Jakie lądy i wyspy zdobywaliśmy, z jakimi nawałnicami i potworami morskimi walczyli, tego już nie pamiętam, podobnie jak tego, które dokładnie fragmenty historii Polski odtwarzaliśmy z udziałem kolejnej pary bohaterów – Janka i Franka. Janek nie miał nic wspólnego z Jankiem Kosem, a Franek z Frankiem Dolasem, bowiem obaj ci bohaterowie pojawili się na ekranach ładnych parę lat później, gdy wymyśleni przez nas zdążyli już przebyć sporą część bojowego szlaku. Najczęściej bywali partyzantami; dlaczego akurat nimi, nie umiem dociec, nie przypominając sobie z tamtych lat absolutnie żadnego filmu – tym bardziej filmu dla dzieci – z którego moglibyśmy zaczerpnąć ten wątek. Nie wydaje mi się też, bym mając lat sześć czy nawet osiem, czytała jakąś książkę o tej tematyce. Może inspiracji dostarczyły nam pokazywane czasem w telewizji – zwykle z okazji Dnia Wojska Polskiego – spektakle słowno-muzyczne, w których oprócz znanych mi od dawna pieśni i piosenek odtwarzano krótkie scenki z partyzanckiego żywota? A może same piosenki? W każdym razie niewątpliwe jest, że odgrywani przez nas żołnierze nie mieli zielonego pojęcia, czy reprezentują AK, AL, czy może Bataliony Chłopskie – po prostu byli partyzantami i już. Znacznie łatwiej dojść przyczyn udziału Janka i Franka w Powstaniu Warszawskim i bitwie pod Monte Cassino: domowa biblioteczka zawierała pozycje traktujące o tych wydarzeniach, które przeczytałam stosunkowo wcześnie, a jeszcze wcześniej niejeden raz przejrzałam, najwyraźniej czerpiąc z nich wątki wykorzystane w zabawie, zaś w telewizji niemal co roku odtwarzano „Zakazane piosenki” i krótkie dokumentalne filmy o Powstaniu. Niemców, z którymi walczyliśmy, nie dało się, rzecz jasna, „ożywić” w takim stopniu jak powstańców, bo po pierwsze, było nas za mało, a po drugie, któżby chciał walczyć po złej stronie? – toteż ich rolę pełniły ustawione w pewnej odległości żołnierzyki, w które celowało się klockami lub piłeczkami pingpongowymi.
    Po paru latach zabawy wojowniczo-awanturnicze zaczęły ustępować miejsca bardziej statycznym. Sceną najważniejszej z nich było wyimaginowane miasteczko o nazwie Złota Góra. Sporządziliśmy dokładny jego plan, pracowicie wyrysowany na kratkowanym papierze, z wypisanymi nazwami ulic i zaznaczonymi ważnymi obiektami; plan ten w miarę rozwoju naszej inwencji bywał wielokrotnie uzupełniany i przerysowywany. Osią egzystencji miasteczka była lokalna gazeta ukazująca się pod nazwą, jakżeby inaczej, „Głos Złotej Góry”, wydawana przez małżeństwo Tomkowskich. Redaktorem naczelnym była oczywiście pani Tomkowska (czyli ja), zaś jej małżonek pełnił w wydawnictwie jakąś raczej honorową funkcję, będąc przede wszystkim naczelnym architektem miasta. Planowanie rozbudowy i remontów ulic, wiaduktów, mostów itd. powodowało, że czasami popadał w konflikty z szefem miejskiego przedsiębiorstwa budowlanego, niejakim Murzyńskim (fizycznie uosabianym przez czarnoskórą lalkę). Inne postacie, jak dzieci Tomkowskich, rodzina Murzyńskiego, sąsiedzi czy podwładni, obecni byli tylko w rozmowach pary głównych bohaterów. „Głos Złotej Góry” powstawał najczęściej na dwóch kartkach wydartych ze środka zeszytu, a jego cykl wydawniczy trwał tak długo, jak dużo czasu miałam akurat na wymyślanie i zapisywanie jego treści. W starannie rozrysowanych i zapisanych maczkiem kolumnach można było znaleźć wiadomości o nowo wybudowanych obiektach, wypadkach drogowych ( w których nikt nie miał prawa zginąć, co najwyżej trafić do szpitala), awariach kanalizacji, repertuarze kina i teatru, nowościach sprowadzanych do księgarni, cenach biletów autobusowych…Wszystko to wymyślaliśmy sami, włącznie z tytułami książek i filmów oraz nazwiskami ich autorów i reżyserów. Niestety, po owej zabawie, ujawniającej już w tak wczesnym wieku moje inklinacje do operowania słowem, nie pozostał ani strzępek żadnego z wydań gazetki czy choćby planu Złotej Góry…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *