Medyczna ignorancja (Ja nie leczę, ja uzdrawiam. Prawdziwa twarz polskich bioenergoterapeutów – Katarzyna Janiszewska)

W naturze występuje wiele zjawisk dla nas niepojętych. Z jednej strony to dobrze, bo gdybyśmy już wszystko odkryli i zrozumieli – naukowcy nie mieliby co badać. Z drugiej zaś budzi to pewien opór u zwolenników uznawania tylko tego, co można szkiełkiem i okiem zbadać. Łatwo wtedy racjonalnie zanegować istnienie tego, co niewidoczne, co trudno skategoryzować, opisać wzorami. Z jednym takich niejasnych elementów jest energia duchowa, która zwykle jest powiązana z magią, energią kosmiczną czy też religijnością. Odpowiada ona za zjawiska, których nie każdy potrafi doświadczyć, wskutek czego przez wielu jej działanie jest podważane, wyjaśnianie zbiegiem okoliczności czy słabości charakteru człowieka, który łatwo poddaje się sugestiom.

Stąd bierze się tyle kontrowersji wokół działalności bioenergoterapeutów, których popularność i uznanie u znaczącego odsetka społeczeństwa skłonił Katarzynę Janiszewską do przyjrzenia się tej sprawie. Nie ukrywam, że jestem zaskoczona opinią wielu czytelników, którzy obawiali się, że książka wybieli tych szarlatanów. Ja obawiałam się dokładnie czegoś odwrotnego: wrzucenia wszystkich bioenergoterapeutów do worka z szarlatanami. Byłoby to mocno krzywdzące i świadczyłoby to o niezgłębieniu tematu. Reportaż Katarzyny Janiszewskiej, choć budził we mnie kontrowersje i silne emocje, jest trochę przekorny i ocenę działań poszczególnych lekarzy i uzdrowicieli pozostawia czytelnikowi. Rzetelność postawy reporterki przejawia się tym, że książka jest głosem reprezentantów medycyny konwencjonalnej i niekonwencjonalnej oraz ich pacjentów, którzy z tych trzech grup mają najwięcej do stracenia, bo mowa o ich zdrowiu i życiu.

Jest jeszcze czwarta grupa – Kościół, którego postawa wobec bioenergoterapii trochę mnie zaskoczyła (nie spodziewałam się tak surowej oceny), aczkolwiek jest ona mocno niekonsekwentna. Nie tylko dlatego, że część duchownych zajmuje się podobnym uzdrawianiem, ale przede wszystkim krytyka tego rodzaju działalności pojawiła się w okresie transformacji, w poprzednim ustroju Kościół udostępniał salki katechetyczne na spotkania pacjentów z bioenergoterapeutami, chętnie z nimi współpracował – bo miał w tym interes. Dlatego powiem szczerze, że z wielu opinii Kościoła, które mnie średnio przekonują i jeśli podzielam krytykę jakiegoś zachowania to z zupełnie innych powodów, ta o złej mocy pochodzącej bioenergoterapii (podobnie jest z jogą) nie przekonuje mnie w ogóle.

Wróćmy jednak do najważniejszych obozów w tym konflikcie, bo to, że lekarze toczą wojnę z medycyną niekonwencjonalną jest oczywiste. Choć, co może wydawać się mniej oczywiste, niekoniecznie działa to w drugą stronę. Doskonale to pokazuje układ książki Janiszewskiej. Na początku autorka stara się poznać bioenergoterapeutów, bierze udział w spotkaniach, przy okazji poznaje innych uczestników, ich motywacje, opinie, rozmawiania z samymi terapeutami. To, co się wyłania od razu to obraz dość zróżnicowanego środowiska. Są bioenergoterapeuci, którzy pokończyli kursy, uzyskali liczne certyfikaty, należą do cechu i uważają, że tylko tacy są godni zaufania i polecenia. Jest jednak też grupa, która twierdzi, że jeśli nie ma się daru (tej energii), kursy na nic się zdają, niektórzy nawet sądzą, że całe to szkolenie jest zbędne, bo to coś trzeba mieć w sobie. Niemal wszyscy bioenergoterapeuci prowadzą działalność gospodarczą, rozliczają się z urzędem skarbowym, od jakiegoś czasu mają możliwość ubezpieczenia od błędu w wykonywanym zawodzie, czyli nieumyślne zaszkodzenie pacjentowi. Są uzdrowiciele, którzy każą sobie słono płacić, ale działa też nie mniejsza grupa działająca za darmo, dobrowolny datek czy naprawdę niewielkie pieniądze. Co ważne, poza grupą szarlatanów prawdziwego zdarzenia, większość chętnie współpracowałaby z lekarzami, sami sugerują pacjentom, że powinni iść do lekarza, zrobić badania, niektórzy proszą o pokazanie wyników badań (to nie pada w książce, ale osobiście znam takie sytuacje).

Następnie Janiszewska po zebraniu danych postanawia je skonfrontować z doświadczeniem i wiedzą autorytetów medycyny konwencjonalnej. Można tu kwestionować dobór rozmówców, ponieważ jeśli profesor socjologii medycyny Włodzimierz Piątkowski twierdzi, że ADHD to wymyślona choroba uzasadniająca niegrzeczne zachowanie chłopców, tzn. że wypowiada się na tematy, o których nie ma bladego pojęcia (i to nie tylko dlatego, że ADHD mogą mieć także dziewczynki i to w dorosłym wieku). Ale z drugiej strony to doskonale pokazuje, że w każdej dziedzinie są autorytety i „autorytety”. W tych rozmowach autorka chce dowiedzieć się, czy bioenergoterapeuci rzeczywiście uzdrawiają, czy jest to w ogóle możliwe, natomiast po jednoznacznie negatywnej odpowiedzi, pyta medyków, dlaczego zatem ludzie często wybiorą znachora zamiast lekarza. W tych wywiadach obnaża się cała wadliwość systemu polskiej służby zdrowia, której lekarze są świadomi, choć jak można to ocenić po wypowiedziach, nie do końca widzą skalę problemu. Co mnie nie zaskakuje, ponieważ niejednego lekarza zaskoczyłam, że żadne badania nie przyspieszą terminu wizyty u specjalisty, a tym bardziej nie zostanę przyjęta poza kolejnością (skoro nawet zdiagnozowani też muszą swoje odczekać na wizytę).

Tak więc mimowolnie podałam pierwszy powód – do bioenergoterapeuty dostaniesz się szybciej niż do lekarza. Ten drugi broni się, że prywatnie dostaniesz się też szybciej, a skoro płacisz znachorowi, to równie dobrze można zainwestować w wizytę lekarską. Teoretycznie tak, w praktyce nawet do specjalisty na wizytę prywatną trzeba czasami długo czekać, zwłaszcza dotyczy to wąskiej specjalizacji, którą zajmuje się niewielu lekarzy, a nie rzadko ci odmawiają przyjęcia kolejnego pacjenta, bo dotychczasowych mają tak dużo, że brakuje im dla nich czasu. Poza tym, jak pokazały to rozmowy w poprzednim rozdziale, wielu uzdrowicieli przyjmuje za darmo lub symboliczną kwotę. Za ich większą dostępnością przemawia jeszcze jeden fakt: samych zarejestrowanych bioenergoterapeutów jest więcej niż lekarzy.

Drugi powód leży w strefie psychologicznej. Czego rozmówcy Janiszewskiej są bardzo świadomi i wiedzą, że nad tym trzeba popracować kształcąc kolejne pokolenia lekarzy. Często lekarze skupiają się na wyleczeniu ciała, nie dbając o komfort psychiczny pacjenta, nie umieją z nim rozmawiać – a czasami dobre słowo, uśmiech, poświęcenie całkowitej uwagi jest tym, czego chorym brakuje i czasem wystarcza, by poprawić samopoczucie, a tym samym sprawić wrażenie, że jest się już zdrowym. Ciepłym kontaktem wszelkiej maści uzdrowiciele przyciągają pacjentów.

Doktor Janusz Konstanty-Kalandyk argumentował, że brak zaufania ludzi do lekarzy bierze się z mediów, które rozdmuchują każdą aferę, pokazują, że lekarze dużo zarabiają, a mimo to strajkują, do pracy przychodzą pijani albo nie przychodzą wcale. Względem innej profesji, z którą ludzie mają rzadki kontakt (lub mieli tylko na pewnym etapie życia, np. z nauczycielami), ten argument miałby sens. Ale do lekarzy chodzi się regularnie przez całe życie, jeśli nie my sami, to inni członkowie rodziny, znajomi, sąsiedzi – to nasze i ich liczne doświadczenia budują obraz lekarzy, silniej niż jakiekolwiek media. Wzajemnie polecamy sobie specjalistów lub odradzamy, przywołując konkretną przykrą czy wręcz naganną sytuację.

Nierzadko lekarze w rozmowach z autorką podkopywali swoją pozycję. Z jednej strony zarzucali bioenergoterapeutom manipulację, z drugiej zaś sam przywołany już przeze mnie Piątkowski wspominał o medykalizacji i nakłaniania pacjentów do zrobienia większej ilości badań niż jest potrzeba. Jeszcze bardziej kompromitujący wydaje się argument doktora Leszka Mellibrudy, który wyjaśniał skuteczność pewnych uzdrowień dokonanych przez bioenergoterapeutów tym, że pacjent był źle zdiagnozowany. Patrząc na skalę nieprawdziwych uzdrowień i wiążących się z tym niepoprawnych diagnoz… Naprawdę, wciąż trzeba się zastanawiać, skąd bierze się nieufność pacjentów do lekarzy?

W kolejnej część książki Janiszewska oddaje głos pacjentom uzdrowicieli (dominują osoby starsze), którzy o swoich doświadczeniach opowiadają z różnej perspektywy. Są zarówno „naiwni”, którzy łatwo ulegają sugestii i we wszystkim ujrzą znak i moc uzdrawiającą, a tę uzasadniają magią lub religią, jak i sceptycy, którzy nie wierzyli, póki nie przekonali się na własnej skórze. Wymienione tu świadectwa obejmują przypadki, w których uzdrowiciele tylko wspomogli medycynę konwencjonalną, ale też i sugerujące całkowite wyleczenie z choroby, z którą lekarze nie chcieli się już zmierzyć. Część „cudów” da się racjonalnie wyjaśnić, część pozostaje zagadką, jeśli nie zakwestionujemy wiarygodności świadka. Wspólnym argumentem bioenergoterapeutów i ich pacjentów jest efekt, nieważne jak, ważne, że działa. Co nie oznacza, że tak jest zawsze, znajdziemy tu też przykłady historii śmierci pacjentów, wskutek nierozważnych (i niebudzących zaufania, swoją drogą) zaleceń uzdrowiciela, który zabraniał rodzicom zabierać córkę do lekarza.

Choć lekarze kwestionują zdolności uzdrawiające medycyny niekonwencjonalnej, bo naiwna wiara w nią przyczynia się do odmowy leczenia konwencjonalnego, wskutek czego rocznie umiera kilka tysięcy ludzi – temat ten powinien w moim odczuciu zostać jeszcze bardziej zbadany – nie należy się dziwić, że cierpiący pacjenci wybierają drogę, która prowadzi do ulgi, poprawy samopoczucia – nawet jeśli jest ono tymczasowe. Z tym jednak, jak pokazują liczne historie, może być różnie. Moim zdaniem każdy człowiek ma prawo wybrać, jak, gdzie i za ile chce się leczyć (chyba że to się odbija w zdrowiu publicznym, jak decyzje o profilaktyce przeciwko chorobom zakaźnym). Ma też prawo po prostu umrzeć, albo po długim, wyczerpującym i jak się okaże nieudanym leczeniu (bo gwarancji wyleczenia nigdy nie ma), albo wybrać szybszą i bezbolesną szarlatańską śmierć.

Ja nie leczę, ja uzdrawiam wytyka wszystkie problemy, z jakimi zmaga się polska służba zdrowia, bez których tak liczna grupa pacjentów nie szukałaby ratunku u osób, które nie mają kwalifikacji do leczenia. Pokazuje, że manipulacja i biznes to czynniki kierujące zarówno gabinetami prywatnymi lekarzy, jak i działalnościami bioenergoterapeutów, równocześnie w obu grupach znajdziemy przedstawicieli, których łączy bezinteresowne pragnienie dawania dobra i leczenia ludzi.

Reasumując, strzeżcie się szarlatanów i konowałów nieumiejących stawiać właściwych diagnoz.

1 thought on “Medyczna ignorancja (Ja nie leczę, ja uzdrawiam. Prawdziwa twarz polskich bioenergoterapeutów – Katarzyna Janiszewska)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *