Doświadczenie braku (Mleko i głód – Melissa Broder)

Zwlekałam z pisaniem recenzji Mleka i głodu, licząc, że ten natłok emocji, w tym szczęścia, jaki towarzyszył mi w trakcie i po lekturze, przeobrazi się w konstruktywne i merytoryczne uwagi. Po dwóch tygodniach pozostaję w tym samym stanie. W międzyczasie zdążyłam najbliższym poopowiadać o tym, jaka to jest fajna powieść, co budziło w nich konsternację, bo w fabule kryje się temat ciężki i przygnębiający. A jednak podany w tak lekkiej i miejscami zabawnej formie, że lektura okazała się znakomitą odtrutką w ten depresyjny dla mnie dzień. Chciałabym częściej trafiać na takie wartościowe, a zarazem lekkie w odbiorze powieści.

Przyznaję, że czuję się trochę nie w porządku, pisząc o humorystycznym atucie książki Broder, ponieważ mam świadomość, że czytelniczki, którym jest bliski problem żywieniowy protagonistki – śmiać raczej się nie będą, nawet z najbarwniejszych, efektownych i metaforycznych opisów jedzenia. (O rany, ile ich tutaj jest!) Wysuwam taką hipotezę, ponieważ Mleko i głód swoją lekkością formy i powagą treści plasuje się na tej samej półce, co Smutek i rozkosz Meg Masson, który mnie jednak w najmniejszym stopniu nie bawił. Inny dystans do opisywanych doświadczeń, ale skoro wielu czytelników miało prawo do uznania powieści Masson za zabawną, nie powinnam mieć skrupułów, by zaznaczyć tę cechę w Mleku i głodzie. Bo też źródłem humoru nie jest bohaterka Rachel, młoda Żydówka-ateistka ani jej zaburzenia odżywiania, lecz język. To, w jaki sposób narratorka opisuje swoje doświadczenie jedzenia, marzenia i lęki, z jednej strony przerażają, z drugiej strony bawią ze względu na niezwykłą plastyczność opisu. Czytając proces wyboru i zakupu jogurtu z dodatkami (docelowo bez), widzimy, jak ta żywność staje się materią ożywioną, w dodatku toczącą bój z głuchą na prośby Rachel sprzedawczynią: jogurt nie zdoła uniknąć katastrofy naturalnej w postaci zalania karmelową polewą, lawiny prażonych orzeszków czy opadów kolorowej posypki. Jogurt z niewinnej postaci przeobraża się w wysokokalorycznego potwora, którego największą wadą, że jest tak cudowny w smaku. Opisy praktyk żywnościowych Rachel są fenomenalne, niestety za nimi kryje się smutna opowieść o toksycznej relacji z matką i braku miłości.

I tu trzeba zacząć od tytułu, który zwięźle i trafnie oddaje relację Rachel z matką, a dokładnie sedno jej zaburzenia. Matka Rachel nie była karmicielką, nie karmiła piersią, a później ograniczała dietę do podstawowych potrzeb. Nic ponadto: żadnych słodyczy, przekąsek, rosołków… Nie było miodu, bo ma za dużo kalorii. Niczego, od czego można przytyć. Matka była strażniczką wagi i sylwetki Rachel. Protagonistka przez całą młodość słyszała, że nie może przytyć, bo spotka ją kara. To najlepsza droga do anoreksji, z którą Rachel jako nastolatka się zmagała. I choć teoretycznie z tego wyszła (tak przynajmniej ona twierdzi), nawyk liczenia kalorii i wyznaczania dziennego limitu jej pozostał. Zdaniem jej terapeutki on pozostanie, dopóki dziewczyna nie przepracuje toksycznej relacji z mamą. Gdyby dziewczyna umiała wywoływać wymioty, pewnie zostałaby bulimiczką, ponieważ Rachel uwielbia jedzenie. Te obszerne, barwne i plastyczne opisy jedzenia wynikają z czystej miłości do jedzenia. Bohaterka tak lubi te nieliczne chwile konsumpcji w ciągu dnia, że chce je przeżywać sama, nawet jeśli, by to osiągnąć, jest zmuszona jeść w publicznej toalecie. Towarzystwo przy stole ją rozprasza, wspólne lunche z ekipą z pracy naznaczone są dodatkowym dyskomfortem wywołanym koniecznością odmowy dodatków do zamówionych dań i tłumaczenia się z takich, a nie innych wyborów. Wydaje się, że dla Rachel jedzenie jest uosobieniem miłości. Doświadczenie jej braku czy niedosyt przejawia się właśnie w jej żywieniowych praktykach, które ulegają pozornie kontrolowanym, ale niespodziewanym i gwałtownym zmianom, kiedy poznaje Miriam.

Miriam, nowa sprzedawczyni jogurtów wywołuje te zmiany na dwóch poziomach. Po pierwsze nie tylko nie słucha próśb co do oczekiwanej porcji jogurtu, ale też namawia Rachel do dodatków, czyniąc z tego przekraczające dzienny, a nawet tygodniowy limit kalorii deser. Po drugie między kobietami zaczyna rodzić się wzajemna fascynacja, mająca smak zakazanego owocu – Miriam doskonale wie, że jej żydowska rodzina nie zaakceptuje związku nieheteronormatywnego i prędzej czy później zmusi ją do zaaranżowanego małżeństwa. Rozwój relacji między Rachel i Miriam jest wprost proporcjonalny do ilości kalorii. Na pierwsze spotkanie poza „jogurtownią” wybierają się do chińskiej restauracji, gdzie Miriam zamawia tyle potraw, że aż kelner nie jest w stanie uwierzyć, że tyle mogą pochłonąć dwie dziewczyny. Dla Rachel ta kolacja potęguje podwójne zauroczenie: Miriam i „zakazanym” jedzeniem.

Kiedy dzienny limit kalorii zostaje przekroczony, bohaterka sobie odpuszcza dietę na ten dzień, który z czasem wydłuża się do tygodnia. I to jak! Kupuje ogromne ilości śmieciowego żarcia, pochłaniając na przemiennie słodycze ze słonymi przekąskami. tym jednak wciąż myśli o swoim ciele. Bardzo znamienne są sytuacje, kiedy obserwuje z siebie z boku podczas konsumpcji i czerpie satysfakcję z tego, że może w ten sposób oszukać społeczeństwo „patrzcie, je fast food, a nadal utrzymuje świetną figurę” (do czasu). Albo kiedy wykonuje najzwyklejsze, codzienne czynności, np. podgrzewanie pizzy w mikrofalówce w pracy – dla niej to wręcz odgrywanie roli „normalnej” osoby, która może sobie na coś takiego pozwolić. Jeśli miałabym wskazać ten mechanizm na innym przykładzie, wydaje mi się, że bliższemu większemu ogółowi społeczeństwa, to podałabym sytuacje, w której pokazujemy innym, że stać nas na większy luksus (droższy samochód, egzotyczne wakacje czy markowa odzież) niż w rzeczywistości możemy sobie pozwolić. To jak jednorazowe szaleństwo zakupowe, które potem odbijamy, nierozsądnie oszczędzając na wszystkim innym, na czym oszczędzać nie warto. I chyba przykład markowej odzieży jest najtrafniejszy, ponieważ pokazujemy, że nas stać na coś drogiego, ale wydając majątek, wcale nie zainwestowaliśmy w coś dobrej jakości. Rachel próbuje zaimponować tym, że je tyle, co przeciętny człowiek, ale przecież jej śmieciowa dieta wcale nie jest wartościowa dla organizmu (zresztą nigdy nie była, bo dzienny jadłospis składał się z czekoladowych babeczek, mrożonego jogurtu oraz batoników… nie przyszło jej do głowy, że gdyby przerzuciła się na sałatki, to mogłaby jeść częściej i więcej bez przekraczania limitu).

Jak widać, mechanizm zachowania bohaterki jest w swoich podstawach uniwersalny, co czyni książkę opowieścią nie tyle o zaburzeniach odżywiania, ale o doświadczeniu braku (w sferze emocjonalnej czy materialnej), zazwyczaj pojawiającym się dzieciństwie i ciągnącym się po lata dorosłości. I o tym, jak to doświadczenie odbija na nasze codzienne nawyki.

W Mleku i głodzie ciąg przyczynowo-skutkowy zaburzeń bohaterki jest dość prosto wyłożony, w rzeczywistości źródła różnych niestandardowych zachowań ludzi są mniej oczywiste i wymagają wielu lat terapii, by je wytropić. I nie jest to zarzut, wręcz przeciwnie. Proste rozwiązanie „problemu” Rachel pozwoliły autorce przenieść energię twórczą na rozpisanie ciekawych portretów psychologicznych postaci uwikłanych w konkretne tradycje kulturowe, nawet jeśli od nich się dystansują oraz precyzyjne skonstruowanie scenek sytuacyjnych, dzięki którym zarówno protagonistka wraz z postacie drugoplanowymi, jak i świat przedstawiony jest tak autentycznie niejednoznaczny, zawiły i przede wszystkim zmysłowy. Należy podkreślić to, że Broder całkiem sprawnie sobie radzi z cielesnymi opisami nie tylko w sferze gastronomii, ale też seksualności. I pewnie niemały jest w tym udział Kai Gucio, tłumaczki, dzięki której to, co łatwo w naszym języku poddaje się wulgaryzacji, tu pozostało uwodzicielskie i sensualne. Bardzo dobra rzecz, której trudno coś zarzucić.

Aż zazdroszczę tym, którzy mają tę lekturę dopiero przed sobą. A ja z niecierpliwością czekam na Ryby, kolejną powieść Melissy Broder, którą wydawnictwo Czarne ma wydać w przyszłym roku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *