Jak już pisałam przy Batmanie, nie jest znawczynią ani doświadczoną czytelniczką komiksów, więc nie recenzuję albumów z tej dziedziny (powtarzam się, ale pod tamtym postem znalazł się komentarz zarzucający, że nie umiem pisać recenzji komiksów – kłania się tutaj problem czytania ze zrozumieniem). Jeśli ktoś chciałby poczytać pełne pasji i dobrze napisane recenzje komiksów zapraszam na blog Komiksofilia. Na swoim blogu pragnę napisać kilka słów o swoich wrażeniach po lekturze mniej lub bardziej interesujących komiksów. Z góry uprzedzam, że pierwsze dwie pozycje nie są albumami stricte komiksowymi, lecz poradnikami biznesowymi z elementami komiksu, które pełnią funkcję ilustrującą tekst.
Autor: Scott Adams
Scott Adams jest ojcem Dilberta, postaci komiksowej, która pojawiła się w amerykańskiej prasie w 1989 roku, a parę lat później w Internecie. A pierwsze rysunki Dilberta powstały w pracy podczas nudnych zebrań. Adams doskonale zna bezsensowność panującą w wielkich korporacjach, bo sam pracował w jednej z nich, a liczne mejle od znajomych autora, zacytowane w książce potwierdzają fakt, że taki kretynizm panuje w większości firm. Własne doświadczenia i otrzymane mejle inspirują Adamsa do tworzenia satyrycznych albumów o Dilbercie. Zasada Dilberta oraz Piesberta ściśle tajny podręcznik szefostwa są szczerymi do bólu, pełnymi sarkazmu poradnikami biznesowymi, które momentami mnie śmieszyły, ponieważ nie byłam w stanie uwierzyć w tak absurdalne sytuacje. Jednak ich prawdziwość jest w gruncie rzeczy przerażająca. Te wielkie korporacje w swojej funkcji, jak można wywnioskować po uwagach Adamsa, nie mają żadnego konkretnego celu. A jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Scott Adams napisał fascynujący przewodnik o życiu i pracy w korporacji, w którym zawarł cenne uwagi dla każdego nowicjusza rozpoczynającego karierę w biznesie. Oczywiście część porad należy potraktować z przymrużeniem oka, ale z każdej z nich wręcz „wylewa się” krytyka działalności pracodawców, szefostwa i kierowników. Poradniki biznesowe Scotta są bardzo celną satyrą biznesowego świata, a przy okazji fascynującą lekturą, która niejednokrotnie prowadzi do wybuchu śmiechu.
Moja ocena: Zasada Dilberta – 4/6, Piesberta ściśle tajny przewodnik szefostwa – 4,5/6
Autor: Bill Watterson
Pierwsze dwa albumy Calvina i Hobbesa były dla mnie uroczymi lekturami. Są one pełne wdzięku, który działał na mnie rozbrajająco, co z kolei prowadziło do licznych parsknięć śmiechem. Nieznośnego Calvina można polubić, tak jak jego nieograniczoną wyobraźnię oraz najważniejszego przyjaciela, pluszowego tygrysa Hobbesa. Komiksy przedstawiające elementy dzieciństwa, z którymi mieliśmy styczność bezpośrednią (ileś lat temu) bądź pośrednią przez obserwację innych dzieci, na tyle mnie wciągnęły, że również ja, podczas lektury, krytykowałam rodziców Calvina i w dużej części podzielałam jego złość na ich zakazy. Dlaczego? Irytowały mnie ich zakazy. Nie, źle powiedziałam. Denerwowała mnie forma, w jakiej rodzice Calvina przekazywali, co wolno, a czego nie wolno. A dokładniej denerwował mnie brak sensownej argumentacji i odpowiedzi na pytanie: dlaczego nie wolno?. Odpowiedź „bo nie” nie rozwiązuje problemu, a wręcz go nasila, ponieważ dziecko jest przekonane, że rodzic/nauczyciel zakazując jakieś rzeczy robi mu na złość.
Wiem, że zamiast wrażeń napisałam mowę wychowawczo-pedagogiczną, ale ten element najbardziej mnie raził w tych albumach. Poza tym dla mnie, polskiej czytelniczki jest rzeczą mało wiarygodną to, że sześcioletni Calvin ma taki wysoki poziom nauki, który odpowiada programowi co najmniej czwartej klasy szkoły podstawowej. Aczkolwiek nie znam poziomu edukacji w Ameryce w latach 80-tych, więc nie twierdzę, że tam tak nie jest/nie było.
Wyłączając powyższe zarzuty samo czytanie komiksów było przyjemne i miejscami zabawne.
Moja ocena: Calvin i Hobbes – 4/6, Coś się ślini pod łóżkiem – 4,5/6
Autor: Don Rosa
Przy tych albumach zrobię dygresję i wrócę do mojego dzieciństwa, a także ciekawostki. Otóż pierwszą pozycją zapisaną w moim kajeciku, gdzie zapisuję wszystkie przeczytane książki od II klasy podstawówki, jest album GIGANT, komiks o Kaczorze Donaldzie. Był to pierwszy album komiksowy, jaki przeczytałam i ostatni do czasów akademickich. Czytałam go z pełnym zaangażowaniem i gdyby nie surowa krytyka mojej rodzicielki, która z przekonaniem powiedziała, że porządni i wykształceni ludzie nie czytają komiksów, to z pewnością przeczytałabym kilka następnych albumów. Dlatego możecie sobie wyobrazić, z jaką ciekawością otworzyłam pierwsze dwa tomy Komiksów z Kaczogrodu. I mogę teraz powiedzieć, że nie ma innych komiksów, które tak mnie wciągają, jak te z postaciami Disneya. Normalnie powróciłam do dzieciństwa! Z zaskoczeniem odkryłam drogę, jaką przemierzył skąpy wujek Sknerus, aby osiągnąć takie bogactwo. Byłam dotąd przekonania, że on już się urodził na tych pieniądzach. Nie spodziewałam, że zarobienie każdego centa kosztowało go tyle ciężkiej pracy. Czy wy wiedzieliście, że Sknerus McKwacz pierwszą dziesięciocentówkę zarobił czyszcząc buty? Ja nie wiedziałam. Tak samo tajemnicą dla mnie były te liczne podróże Sknerusa po całym świecie, gdzie różnymi sposobami zarabiał kolejne pieniądze. Przy okazji poszerzyłam wiedzę na temat genealogii Kaczora Donalda i już nigdy nie będę miała problemu z odpowiedzią na pytanie, jak miała na imię mama Kaczora Donalda? Robię tu aluzję do pytania, jak się nazywała mama Muminka, przed urodzeniem Muminka? 😉
Pierwszy tom Życia i czasów Sknerusa McKwacza składa się z dwunastu kanonicznych opowieści, natomiast drugi tom zawiera osiem komiksów uzupełniających historie z pierwszej części. Wszystkie są oparte na biografii Sknerusa McKwacza stworzonej przez Carla Barksa, którą Don Rosa przeanalizował wnikliwie. Przez co możemy mieć pewność, że zawarte w tych albumach informacje na temat najbogatszej kaczki w Kaczogrodzie (i nie tylko) nie są wyssane z palca.
Moja ocena: 4,5/6
Tekst: R. Goscinny, Rysunek: A. Uderzo
I na koniec miesiąca przyszło mi zmierzyć się z trzema albumami o Asteriksie i Obelixie, postaciami, za którymi nie przepadam. Dotąd moja styczność z ich przygodami była ograniczona do obejrzenia kilku filmów, które śmiertelnie mnie nudziły. Z komiksami nie było lepiej. Nie wiem, dlaczego przez lata uważałam, że Asteriks brzmi Astreriks (tu się kłania mój problem niedosłuchu) i że jest to ta większa postać (czyżby wzroku też?). Tak jakby samo imię Obelix niczego mi nie sugerowało. Wczas poprawiłam swoje wiadomości na ten temat, ale jak to się mówi, lepiej późno niż wcale.
Powiem tak, że ani aluzje polityczne, ani krytyka Brytyjczyków, Rzymian czy Francuzów wcale mnie nie rozbawiły, ponieważ są one zbyt stereotypowe. I regularnie powtarzające się kwestie Obelixa „Powariowali ci Rzymianie/Brytowie” mogą rozśmieszyć za drugim razem, ale za trzecim, czwartym i piątym już nie. Naprawdę.
Zdecydowanie ta „bajka” nie jest dla mnie.
Moja ocena: Asteriks u Brytów, Tarcza Arwernów – 3/6, Asteriks Legionista (porządek w Legionach mnie rozbawił, a zakochany Obelix szczerze mnie rozczulił) – 4/6
Następny odcinek o komiksach będzie za miesiąc, chyba, że w międzyczasie trafi się coś wyjątkowego, na co warto poświęcić odrębną notkę.
Ohh uwielbiałam komis Gigant, był dużo fajniejszy od zwykłego komiksu Kaczora Donalda. Do dzisiaj pamiętam jedną historię, Donald jako Werter w Cierpieniach młodego Wertera:)
Czytałam swego czasu komiksy, jeszcze jak byłam dzieckiem. Jednak czytałam głownie superbohaterach, bo tylko takie lubiłam. Trudno więc coś powiedzieć o tych powyższych, ale zawsze miło sobie przypomnieć, że istnieje coś takiego jak komiks, choć dzisiaj już nie są takie popularne. Do dziś jednak mi ogromny pociąg do rysowania, który zawdzięczam właśnie komiksom 🙂
Nie lubię komiksów 🙂
Zapraszam tu: http://www.argumenty-portal.blogspot.com/ 🙂