#Niewszystko (#Wszystkogra, reż. Agnieszka Glińska)

Wiem, że to nie jest w porządku, kiedy tytuł recenzji wymyśla się w drodze do kina, bo to znaczy, że się jedzie z określonym nastawieniem. A ja po prostu byłam ostrożna, bo tak naprawdę nie wiedziałam, czego się spodziewać. Trailer za dobrego filmu nie zapowiadał. Ponadto z doświadczenia wiem, że im bardziej reklamowany film, tym gorzej to się przekłada na jego jakość.

Po ostatnich polskich muzycznych filmach jak Disco Polo czy Córki dancingu, które zbierają skrajne opinie, przeciętny Kowalski raczej nie dostrzega w nich wartości artystycznych – przyszła kolej na #Wszystkogra, film zupełnie inny od tych wymienionych. A to wszystko dlatego, że jest bardzo banalny, przewidywalny i płytki. Mogłabym powiedzieć, że o ile te dwa wcześniejsze były kontrowersyjne, czasami chaotyczne (choć i w tym chaosie był jakiś porządek), drapieżne i surrealistyczne, o tyle #Wszystkogra jest pozbawione charakteru i za grzeczne.

Nie ratuje tu humorzasta postać grana przez Kingę Preis, ani zbuntowana, malująca murale na zabytkach Warszawy studentka malarstwa. Staszek Borucki, piłkarz, wielki celebryta, biernie poddający się zobowiązaniom związanym ze swoją popularnością, wydaje się nie być ze swojej sytuacji usatysfakcjonowany, ale nic z tym nie robi – więc mamy kolejną postać bez wyrazu. Jedyny ciekawy rys tej filmowej historii nadaje babcia, właścicielka domu, której nostalgia za przeszłością skutkuje ożywieniem retrospektywnych scen z dwudziestolecia międzywojennego zamkniętych w fotograficznych kadrach. To nadaje tajemniczego i historycznego zabarwienia problemowi, z którymi zmagają się trzy pokolenia pań, mieszkających w tym domu. Domu, który według zachowanych dokumentów nie należał do prababci, lecz do Antoniego Lisa. Jego potomek pragnie odzyskać dom w celu oddania gruntu pod nowe deweloperskie inwestycje. To mogła być klimatyczna opowieść jak w Ambassadzie… Ale taka nie była, bo wątek zakończono w dość prosty sposób, co sprawiło, że po ujrzeniu napisów końcowych, kotłowała się we mnie myśli: i to tyle?! Ewidentnie brakuje tu jakieś mocnej puenty. A potencjał był, ponieważ pierwsze sceny w domu i zajęcia babci Zosi, aż się proszą o rozwinięcie tematów eko i zdrowego, naturalnego jedzenia.

Scenariusz nie radzi sobie także z pobocznymi wątkami, jak choćby z rozwojem relacji między Romą a Staszkiem. Piosenki tylko potęgowały wrażenie odrealnienia rzeczywistości filmowej, jakby wszystko rozgrywało się we snach. Przez co zarówno bajeczne zauroczenie Romy i Staszka, jak i niespodziewane wyjście Staszka z domu Romy, w którym znalazł się wskutek szalonej akcji dziewcząt – całkiem naturalne. Podobnie nie gra mi scena, w której Woland Lis informuje dziewczyny, że gość, o którym rozmawiają się już obudził. To nie ma żadnego uzasadnienia w przebiegu akcji, ani przyczynowego ani skutkowego.

Filmy muzyczne rządzą się własnymi prawami i być może ta cała naiwność i płytkość fabularna się obroni, jeśli #Wszystkogra będziemy traktować jako współczesną wersję klasycznych filmów tego gatunku, które przecież złożoną i ambitną fabułą nie grzeszą. Zresztą niektóre układy choreograficzne nawiązują do klasyki, głównie Deszczowej piosenki. (Taniec w deszczu też jest, choć o zupełnie innym charakterze). Część muzyczna była nawet nieźle wykonana. Kinga Preis, w końcu przekonała mnie, że umie śpiewać.

Mówiąc krótko: #Wszystkogra jest filmem dla widzów, którzy wyszli zażenowani z seansu Disco polo i Córek dancingu – tu jest wszystko grzeczne, piękne i łagodne. Miłośnicy kina bardziej drapieżnego, nieprzewidywalnego, z charakterem – poczują się raczej zawiezieni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *