Ostatni film Andrzeja Żuławskiego stanowiący adaptację ostatniej powieści Witolda Gombrowicza zatytułowanej Kosmos, zauroczył mnie od pierwszej sceny żywymi kolorami i pięknym, wręcz nieziemskim muzycznym motywem. Ponadto przekonał mnie do siebie Jonathan Genêt, odtwórca Witolda, którego wygląd, rozwiane półdługie włosy i sposób poruszania się nie pozostawiają wątpliwości, że mamy tu do czynienia z alter ego Gombrowicza. Imię postaci zostaje tu wyjaśnione fascynacją jego matki twórczością autora Pornografii, ale znawcy pisarza dostrzegą podobieństwo jego biografii i losów Witolda. Wystarczy wspomnieć, że bohater Kosmosu porzuca studia prawnicze na rzecz pisania książki.
Przez mniej więcej pierwsze 20 minut chciałam dziełu Żuławskiego przyznać wszystkie najważniejsze nagrody filmowe, ponieważ pewne zmiany fabularne wydały się nie tylko uzasadnione, ale stanowiły wręcz doskonałą formę, umożliwiającą przybliżenie trudnej, powstałej kilkadziesiąt lat temu prozy współczesnemu, europejskiemu widzowi. Akcja została przeniesiona z Zakopanego do Francji, z lat 30. do współczesności – odnoszę wrażenie, że właśnie ta zmiana dodała filmowi atrakcyjności. Sprzyja temu scenografia, której twórcy nie silą się na utrzymanie pozorów autentyczności i naturalności. Najwyraźniej widać to w plenerowych scenach, gdzie większość zielonych roślin w doniczkach jest sztuczna. Ta nienaturalność podkreśla specyfikę wykreowanego przez Gombrowicza świata, który trudno osadzić w konkretnych realiach. Dobrze to się komponuje z groteskowością atmosfery domu, w którym przez kilka dni planują nocować Witold oraz nowo poznany i nieokrzesany kolega Fuchs. Gospodarze, rodzina i służąca to postacie wyraziste i iście gombrowiczowskie: mówią dużo, często bez sensu, są wewnętrznie sprzeczne.
Do powyższego obrazu należy dodać rekwizyty, bez których ten film nie mógłby stanowić ekranizacji Kosmosu, czyli kilka zwierzątek: powieszonego ptaszka, kota, któremu bohater skręca kark i ropuchę, podłożoną w pokoju służącej Catherette. Ta dziewczyna cieszy się podobnym zainteresowaniem Witolda jak zwierzęta. Fascynację budzą jej rozszczepione usta. Wraz z podglądanym ukradkiem nagim ciałem Leny są przedmiotem stałej w twórczości Gombrowicza obsesji związanej z cielesnością i seksualnością. Powtarzające się zbliżenia kamery na części ciała, gesty, które Witold poddaje fetyszyzacji, podkreślająmanię podglądactwa, choć słabiej niż to jest zarysowane w powieści.
Jak wyżej wspomniałam, mój zachwyt trwał przez parędziesiąt minut, dlatego że im dalej w las, tym więcej… Żuławskiego. Reżyser najwyraźniej postawił sobie ambitne zadanie, czyli przeniesienie na ekran tą część powieści, która uchodzi za niemożliwą do przełożenia na obraz – język literacki. Muszę przyznać, że w dużej mierze ten cel osiągnął, ponieważ ekspresja obrazu, dynamiczność kamery, słowotok postaci oddaje charakter symultanicznego języka Gombrowicza. Oglądając film czułam się podobnie zagubiona i rozproszona, jak przy lekturze powieści. Problem dzieła Żuławskiego tkwi w tym, że reżyser tak mocno skoncentrował się na oddaniu języka prozy, że z każdą minutą filmu coraz bardziej odchodził od fabuły Kosmosu. Odniosłam wrażenie, że druga połowa filmu, od momentu pielgrzymki zakończonej „rodzinną” wycieczką nad morze, to całkowita wariacja reżysera na temat gombrowiczowskiej prozy, bo z Kosmosem nie miała nic wspólnego. To, co się działo później, było pozbawione początkowego uroku, który odgrywał niebagatelną dla widza rolę w poznawaniu świata bohaterów. Ten urok motywował do przegryzienia się przez zawiły język pełen cytatów z dzieł największych myślicieli, m.in. Sartre’a, Stendhala i Tołstoja. Dalsze oglądanie Kosmosu zaczęło być po prostu uciążliwe, bo w pewnym momencie nie potrafiłam już odnaleźć się w tym świecie, który pozbawiony znajomych z lektury powieści punktów zaczepienia, stał się całkowicie obcy i niezrozumiały.
Można powiedzieć, że Andrzej Żuławski osiągnął rzecz niebywałą, ponieważ dotąd każdemu z twórców podejmujących trud adaptacji prozy Gombrowicza ledwo udało się zbliżyć do jej formy. Ekranizacja Kosmosu stanowi szczególny przykład przerostu formy nad treścią, jakby reżyser tak bardzo wczuł się w pisarza, że w pewnym momencie sam zaczął tworzyć fabułę. Choć, co warto przypomnieć, nie jest to dzieło, które ma fabułę w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. I trochę szkoda, że film potoczył się w takim kierunku, ponieważ miał szansę stać się najlepszą i najbardziej dostosowaną do współczesnego odbiorcy adaptacją twórczości Gombrowicza. A tak, spora część widzów postanowiła opuścić salę w połowie seansu.
Ocena: 7/10
Recenzja ukazała się w Ińskie Point nr 7-8/2016
Trochę się spóźniłam 🙁 Hm, za to chętnie ten film zobaczę.