Skandynawskie, a szczególnie szwedzkie kino chętnie podejmuje tematy tabu dotyczące przemocy na tle seksualnym. Wystarczy wspomnieć mocny dramat Lilja 4-ever czy niektóre wątki w filmach zaprezentowanych na tegorocznym festiwalu w ramach cyklu Na Północ: Życie na kredycie, Ślepowidzenie czy Wróble. Stado, szwedzka produkcja wyreżyserowana przez Beatę Gårdeler, koncentruje się na problemie gwałtu. Sposób ujęcia tej kwestii wydaje się tutaj z jednej strony wybijać się na tle pozostałych filmów podejmujących ten temat, z drugiej zaś powoduje, że film sprawia wrażenie niedomkniętego bądź niepełnego.
Czternastoletnią Jennifer, na tle innych ofiar gwałtu, wyróżnia to, że odważnie dąży do wymierzenia sprawiedliwości. Składa donos na policji na kolegę z klasy i, po wstępnych przesłuchaniach ofiary i sprawcy, sprawa trafia na salę sądową. Zasadniczy problem całej sytuacji tkwi w tym, że nikt nie wierzy Jennifer. Cała wioska posądza ją o kłamstwo, a na jedyne wsparcie (a i to tylko do pewnego czasu) może liczyć u mamy i przyjaciela. Dzieje się tak, ponieważ bohaterka – jak mówi jedna z byłych przyjaciółek nastolatki – „nie wygląda jak ofiara gwałtu”. To zdanie wydaje mi się bardzo istotne dla zrozumienia motywacji zachowań całej społeczności przedstawionej w Stadzie oraz wyjściowe dla podjęcia szerszej dyskusji wokół problematyki filmu. Bo co to znaczy wyglądać lub nie wyglądać jak ofiara gwałtu? Czy przypadkiem nie jesteśmy już tak oswojeni z medialną kreacją ofiar gwałtu jako dziewczyn całkowicie zamkniętych w sobie, niewychodzących z łóżka, niechcących rozmawiać z terapeutą oraz donosić o sprawie odpowiednim organom władzy wykonawczej, że postawa bohaterki, która postanawia zmierzyć się z psychicznym bólem i wstydem, by oprawca poniósł konsekwencje swojego czynu, wydaje nam się niewiarygodna? W obliczu postulatów o to, by skrzywdzone dziewczyny zgłaszały przestępstwa, a nie pozwalały oprawcom uniknąć kary, zachowanie Jennifer zasługuje na pochwałę, powinna ona stanowić wzór dla innych dziewczyn. Tymczasem zamiast tego musi zmagać się z dodatkowymi upokorzeniami ze strony społeczności. Niechęć mieszkańców odbija się także na życiu rodziny bohaterki, której członkowie zaczynają nagle tracić pewne przywileje w pracy bądź w szkole.
Oryginalność ujęcia tego tematu tkwi w trudności określenia, która z postaci jest tak naprawdę głównym bohaterem. Nie poznajemy wewnętrznych refleksji Jennifer i Aleksandra, który jest oskarżony o gwałt. Obie postacie niewiele mówią, Aleksander odzywa się tylko w chwilach, kiedy musi, a główny głos w jego sprawie należy do matki chłopaka. Susanne zjednuje sobie lokalną społeczność w walce o oczyszczenie Aleksandra z zarzutów. Nie jest to dla niej trudne, ponieważ ma wsparcie proboszcza, a sama prowadzi chór kościelny. W tym celu wykorzystuje narzędzia medialne, które z pewnością zaskoczą niejednego widza. To postać Susanne wychodzi na pierwszy plan, ponieważ najwięcej gada oraz najbardziej skupia na siebie uwagę mieszkańców i widzów.
Niedoskonałość filmu tkwi w tym, że fabuła jest przewidywalna od początku do końca i pozbawiona zaskoczeń. W przeciwieństwie do filmowej społeczności, widownia nie miała cienia wątpliwości, że Jennifer mówi prawdę. Jedyny zalążek nadziei na to, że intuicja widzów zawodzi (co stanowiłoby argument przeciwko przewidywalności filmu), pojawił się na sali sądowej, kiedy zeznania tam złożone całkowicie różniły się od tych na przesłuchaniu. Podczas pierwszej rozmowy z prokuratorem Jennifer opisuje zdarzenie, twierdząc, że upadła na brzuch, twarz miała skierowaną do podłogi, a Aleksander zaczął ściągać jej majtki i – co zostało niedopowiedziane, ale możemy domyśleć – zgwałcił dziewczynę w tej pozycji. Natomiast na sali sądowej jest mowa o tym, że dziewczyna upadła na plecy, a chłopak masturbował się nad nią aż do wytrysku, który skierował na twarz ofiary. Ta sprzeczność, przez krótką chwilę, wzbudziła we mnie wątpliwość co do słuszności mojej oceny zachowania Jennifer. Jednak to, w jaki sposób potoczyła się dalsza część historii, wskazuje na to, że niewyjaśnienie tej rozbieżności jest niedopatrzeniem na poziomie scenariusza.
Nie można zarzucić filmowi tego, że jest nużący, bo mocno targa emocjami widzów. Robi to w sposób, którego nie lubię, ponieważ są to uczucia nacechowane negatywnie: złość na mieszkańców czy irytacja spowodowana milczeniem bohaterów bezpośrednio zainteresowanych sprawą. Narracji Stada brakuje mimo wszystko zwrotów akcji i mocnego, zaskakującego zakończenia. Finał filmu nie satysfakcjonuje, wręcz rozczarowuje brakiem puenty i narracyjną nijakością, jakby twórcom zabrakło pomysłu na zakończenie i z braku lepszych propozycji, z widoczną niechęcią postanowili przyznać widzom rację.
Recenzja ukazała się w Ińskie Point nr 7/2016