Na samym początku muszę przyznać, że z sześciu zaplanowanych seansów udało mi się uczestniczyć tylko w czterech, gdyż spotkania towarzyskie skutecznie utrudniły mi na punktualne dotarcie do Światowida. Z tego co słyszałam od znajomych, którzy na tych filmach byli – nic nie straciłam. Dlatego pozwolę sobie podsumować kategorię Czarnego Konia Filmu w ten sposób: to był konkurs na najlepszy z najsłabszych filmów bądź na film, podczas którego najwięcej osób wyjdzie.
Nie zaobserwowałam, aby z któregoś seansu wyszło wiele osób, zwykle z tych późniejszych wychodzili ci, co chcieli zdążyć na ostatni autobus. Nie wychodzili, bo zostali sprowokowani przez organizatorów festiwalu, którzy motywowali swój wybór danego tytułu tym, że są ciekawi, ile osób z tego seansu wyjdzie, bo np. o całej fabule filmu dowiadujemy się w pierwszych pięciu minutach albo jest to dzieło reżysera Przemocy, filmu, który pokazywali na zeszłorocznej edycji festiwalu, filmu, z którego wyszło najwięcej osób etc. Wiecie, jak to się słyszy raz, to odbiera się jako żarcik, uśmiecha się i widz jest bardziej zaintrygowany obrazem, który za moment zostanie wyświetlony. Jednak kiedy to się słyszy przed każdym seansem, a doświadczenia poprzednich projekcji nie były godne powtórki, to człowiek zaczyna się nudzić albo irytować. Bo wszystkie eksperymenty są dobre, ale wiadomo, co za dużo to niezdrowo.
Na tym festiwalu filmy konkursowe nigdy nie należały do tych, które oceniłabym mianem arcydzieła. Perełki zdarzały się raczej w pozostałych sekcjach, jak Mustang na zeszłorocznej gali otwarcia. Jednak sporo z tych filmów wciąż we mnie gdzieś siedzi, pamiętam niektóre sceny, muzykę, bohaterów… To były filmy, które prowokowały do myślenia. Nierzadko z seansu wychodziłam ostatnia, bo chciałam szybko wszystkie najważniejsze przemyślenia sobie zanotować. Tak było np. z Zanim zabraknie mi tchu. Z wspomnianej Przemocy ludzie wychodzili, dlatego że film był dla ludzi o mocnych nerwach, to co się działo w tych historiach szokowało widza, powodowało, że trudno było mu się otrząsnąć po tym co ujrzał, a co było inspirowane prawdziwymi wydarzeniami. W tych filmach były emocje. Natomiast w tegorocznej edycji postawili na sprawdzenie poziomu cierpliwości widzów. I jest mi z tego powodu bardzo smutno, bo nie dość, że samych projekcji filmowych było naprawdę niewiele w porównaniu z poprzednimi edycjami, to ich poziom był mocno rozczarowujący.
Nie mam ochoty uczestniczyć w festiwalu filmów kategorii Z, bo do niej z pewnością zaliczyłabym Motel Mist, film, który pobił w moim rankingu najgorszych filmów wszechświata zarówno obrzydliwą Komedię romantyczną, jak i nieznośną i niekonsekwentną współczesną adaptację Macbetha. Dotrwałam prawie do końca sensu, wyszłam chyba tuż przed końcowymi napisami, ale stwierdziłam, że dla takiego gniota, nie warto czekać następne pół godziny do autobusu. To jest film o niczym. Akcja dzieje się w tytułowym motelu i w trybie voyeryzmu przedstawia zachowania dwóch gości hotelowych, oboje z jakimiś problemami psychicznymi. Jeden ma zaburzony popęd seksualny, a drugi popęd agresji. W sumie wychodzi z tego jakiś perwersyjny film, który można by zakwalifikować do gatunku zwanego erotycznym horrorem. Problemem w tym filmie nie są specyficzne upodobania mężczyzn, np. słuchanie opery podczas przeglądanie zabawek erotycznych w kształcie fallusa, bo coś podobnego widzieliśmy w niemieckim dokumencie W piwnicy. Też podglądaliśmy ludzi, którzy mają jakieś słabości, do których na forum lepiej się nie przyznawać. Film ma na celu odarcie bohaterów ze wstydu, mają być sobą. I mogłabym podobnie odebrać Motel Mist, gdyby nie to, że losy dwojga bohaterów zaczynają się ze sobą splatać, dochodzi do tego wątek zemsty za wcześniejsze brutalne zabawy z dziewczynami, później mają miejsce nieuzasadnione morderstwa… A na końcu widz ma czas na kilkuminutową kontemplację oglądając na ekranie migające logo motelu… Wyszłam z sali upiornie znudzona.
Niewiele lepiej wypadł koreański film Komunikacja i kłamstwa, który choć założenie miał ciekawe: pokazać różne strony komunikacji, kładąc nacisk na ich problematyczność, prowadzącą do nieporozumienia i tragedii. Realizacja również jest ciekawa, z podobną spotkałam się przy filmie Przemysława Wojcieszka Knives out – czarno-biały obraz i kwadratowy kadr, który ogranicza pole widzenia. W koreańskiej produkcji jest on o tyle uzasadniony, że relacje między bohaterami możemy oceniać tylko na podstawie komunikacji werbalnej. Często nie widzimy ich twarzy, nie potrafimy nic odczytać z miny. Stylistyka i dynamika filmu trochę przypominała mi Kawę i papierosy Jima Jarmuscha. I chyba Jarmusch ma przewagę nad filmem Seung-won Lee w tym, że on problem komunikacji przedstawił za pomocą kilku etiud. Pełnometrażowy traktat o tym aspekcie codzienności, nawet pocięty na kawałki, co z kolei prowadzi do kompletnego pogubienia się w chronologii tych elementów wielkiej filmowej składanki, jest męczący. W pewnym momencie dialogi zaczynają być odbierane jako drętwe i nienaturalne – nikt tak ze sobą nie rozmawia. A całość wydaje się niespójna – tragedia matki jest zbyt ciężka na tło prozaicznego problemu, jakim jest komunikacja i kłamstwa.
Chyba najciekawszym filmem okazały się Dziwne dni, które dostałyby ode mnie wyższą notę, gdyby nie zakończenie pozbawione jakiejkolwiek puenty. To jeden z tych filmów o relacji dwojga osób tworzących związek, przy których mam problem z oceną dzieła, w praktyce wychodzącą na moralną analizę zachowania bohaterów. Szczególnie kiedy nie potrafię utożsamić się z bohaterami, ba, kiedy ich postawy są dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Relacje Luny i Juana był dla mnie zastanawiający, bo trudno tu mówić o jakimś wzajemnym szacunku, bohaterowi nie stronili od wulgarnego wyzywania się, bicia i dokuczania sobie nawzajem. A równocześnie ze sobą byli, razem mieszkali i się kochali. Można powiedzieć, że to nie był związek nastawiony na dawanie czy poświęcenie w imię ich wspólnego dobra. Każda ze stron brała to co chciała, jak było źle, to uciekała, wędrowała po mieście w poszukiwaniu innego towarzystwa, a potem wracała, jak gdyby nic. Bez względu na to, czy chcielibyśmy być w takim związku, można zazdrości bohaterom wolności. Konstrukcja Dziwnych dni, pozbawiona punktu kulminacyjnego, zwrotów akcji, przypomina film drogi, tylko w tym przypadku zamiast typowej drogi mamy uczucie łączące bohaterów. Czy ich łączy coś więcej niż przyzwyczajenie?
Obiecująco zapowiadała się meksykańska produkcja o tytułowym zakładzie pracy Maquinaria Panamericana. W przeciwieństwie do wyżej wspomnianych tytułów, tutaj nie brakuje zwrotów akcji. Pierwszym z nich jest śmierć prezesa, który utrzymywał tę upadającą fabrykę ze swoich oszczędności. Po śmierci fabrykę przejęliby wierzyciele, a uwzględniając stan budynku – można przewidzieć, że skończyłoby się to zamknięciem i wyburzeniem. Kierownik zakładu, który jak sam przyznaje pod koniec filmu, ma jakieś znaczenie tylko w zakładzie pracy, próbuje zmotywować pracowników do odbudowania fabrycznego imperium. To wiąże się z koniecznością ukrycia faktu o śmierci szefa. Zakład zostaje zamknięty od wewnątrz, pracownicy wodzeni nadzieją o skrzętnie ukrytych rachunkach do banku, w którym kryją się ostatnie oszczędności zmarłego, przeszukują archiwa z księgami rachunkowymi oraz zabezpieczają teren fabryki przed światem zewnętrznym. Zakład pracy zamienia się w coś rodzaju getta. Jeśli ktoś oczekiwał po meksykańskiej produkcji egzotycznych kawałków, to oczywiście otrzyma je podczas zakładowej imprezy, gdzie zabarwione i posłodzone paliwo stanowi jedyny drink. Ale to jest wszystko, co łączy z dzikimi rytmami Meksyku. Fabuła filmu wydaje mi się na tyle uniwersalna, że równie dobrze mogłaby rozgrywać się w socjalistycznej Polsce, bo można tu znaleźć odpowiedników przodownika pracy oraz bumelantów, którzy odpowiadają za organizację i rozwój imprezy w takim, a nie innym kierunku. W Maquinari Panamericanie, podobnie jak we wcześniejszych filmach, zabrakło mi silnego bodźca, elementu, który sprawi, że film zostanie w głowie dłużej niż kilka tygodni.
Tegoroczna edycja Ars Independent okazała się dla mnie sporym rozczarowaniem i moje uczestnictwo w kolejnej stoi pod dużym znakiem zapytania. Moje oczekiwania od kina wyraźnie rozmijają się z ideami organizatorów.