Czasami daję się namówić na książkę debiutanta. Czasem trafiam na perełki, czasem żałuję, że ta książka w ogóle znalazła się w moich rękach. Tym razem wystąpiło to drugie. Szczerze się zastanawiam, czy ktoś przeczytał Szeol przed wydrukowaniem jej w formie książki? Książka jest opatrzona opisem, w którym już można znaleźć kilka błędów, logami patronów medialnych i kodem kreskowym. Wszystko wskazuje, że egzemplarz został przeznaczony do sprzedaży. Tyle że w środku dostajemy tekst prosto wydrukowany z nowego Worda, który robi większe interlinie między akapitami. Akapity nie mają wcięć, tekst jest wyjustowany bez twardych spacji i złamania wyrazów, za to z dużymi marginesami, które są idealnym miejscem dla uwag korektora. To sprawia, że na stronie jest za dużo „światła”, a niesformatowany tekst, łącznie z nieujednoliconym rozmiarem czcionki, czyta się naprawdę dziwnie. Do dyskomfortu lektury przyczyniła się zaniedbana praca redaktorska i korektorska, która obudziła we mnie polonistyczną duszę. Zamiast dać się porwać fabule, porwałam ołówek i zaczęłam nanosić poprawki.
Magdalena Markiewicz jest z wykształcenia ekonomistką, więc rozumiem, że może pewnych reguł gramatycznych i interpunkcyjnych nie znać lub zapomnieć z lekcji języka polskiego. Nie wiedzieć też np. że w przysłowiu „wyskoczyć jak filip z konopi” filip znaczy tu zając i powinien być pisany od małej litery. Rozumiem, że może też nie chcieć ponownie czytać świeżo napisanego tekstu, celem naniesienia poprawek. Sama nie lubię czytać swoich tekstów, gdyż brakuje mi dystansu, umożliwiającego zauważenie pewnych błędów. Od tego w wydawnictwie jest korektor i redaktor. Ku mojemu zdziwieniu, na drugiej stronie znalazły się dwa nazwiska odpowiadające za tę pracę. Nie są to tajne dane, więc je wymienię: Magdalena Glensk i Anna Wysuwa-Szefler. Może brak zwracania uwagi na te nazwiska sprawia, że ludzie tę pracę zaniedbują. W tekście brakuje porządku z przecinkami (i od s. 106, kiedy autorka zauważyła istnienie średnika, dochodzi jeszcze zamieszaniem z tym znakiem interpunkcyjnym) oraz z wielkością liter rozpoczynających bądź kontynuujących zdanie (po wielokropkach też zdania zaczyna się wielką literą!). Brakuje też kropek na końcu zdań. Propozycji pisania OK w tej książce jest sporo i chyba ani jedna nie jest poprawna, ponieważ wyraz ten zawsze kończy się jakąś kropką i zwykle zaraz po niej następuje przecinek. Problem z dialogami jest taki, że wypowiedź jest poprzedzona raz łącznikiem, a raz półpauzą. Nie rozumiem też potrzeby używania kursywy podczas wyrażania przemyśleń bohaterki, ponoć zabieg ten został zastosowany m. in. w Grze o tron, celem ułatwienia czytelnikowi rozróżnienia narracji od myśli. Jednak tu też brakło konsekwencji, kursywa urywa się czasem w pół zdania. Do tego wszystkiego dochodzą podwójne, a czasem potrójne spacje, co należy do najczęstszych błędów w tym tekście. O błędach stylistycznych nie wspomnę. Najbardziej urzekło mnie określenie: „pomimo tego drobniusiego faktu…”.
Przejdę już do samej powieści, która ma charakter wychowania etycznego. Trzy rozdziały to trzy podróże służbowe Leny w różne miejsca. Wszystkie trzy kończą się pewnym błędem, za który przyjdzie bohaterce kiedyś zapłacić. Więcej grzechów nie popełnia, bo realizując zasadę „do trzech razy sztuka”, po ostatnim złym wyborze otrzymuje karę. Tytuł jasno wskazuje, co to za kara. Po każdym błędzie bohaterka zapada w dziwne sny, dzięki którym autorka pokazuje, że ma duszę poety. I właściwie mogłabym na tym skończyć, bo nic więcej w tej powieści nie ma. Poza opisem krajobrazów Chin, Maroka i Hiszpanii oraz Portugalii. I poza przypominaniem, jak to Lena uwielbia swoją pracę, jak świetnie się w niej sprawdza i jest z jednej strony niezastąpiona, bo bez niej firma legła by w gruzach, z drugiej strony po powrocie z Chin dostaje dwa lata urlopu… Takich nielogicznych błędów jest więcej. Lena ma jutro samolot, zapada w sen, który jest koszmarem. Po wybudzeniu się z niego przez dwa dni była nieprzytomna, potem jak gdyby nic zgodnie z planem przyleciała do Polski.
Muszę przyznać, że autorka umie trzymać czytelnika w napięciu. Jednak kiedy w końcu dochodzi do oczekiwanej tragedii, którą przyjęłam bez zaskoczenia, bo tego można było spodziewać się już znacznie wcześniej, następuje pustka. I pytanie, po co to wszystko? Naprawdę potrzebujemy jeszcze tak płytkiego przypomnienia trzech przykazań: nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, ponieważ w przeciwnym razie nie zostaniemy zbawieni? Kreacja szeolu jest może ciekawa, może trochę straszna, ale nie dość oryginalna, by po lekturze czytelnik zaczął rozmyślać nad swoim życiem i tego, co się dzieje po śmierci. Gdyby bardziej skupiono się na psychologicznych aspektach popełnionych czynów przez Lenę, a mniej na opisach przyrody, to może wtedy książka rzeczywiście wpisywałaby się w nurt psychologiczny i pobudzała do refleksji.
I nie, nie wyłuskałam żadnych odpowiedzi na swoje życiowe pytania.
W pracy korektora też zaliczyłam kilka wpadek, ale nigdy nie musiałam się wstydzić za swoją pracę. Tymczasem tutaj już opis z okładki jest tak tragiczny, że nawet uczeń liceum zrobiłby to po prostu lepiej.
Podziwiam, że w ogóle miałaś ochotę na taką lekturę.
Nie miałam ochoty. Może po prostu miałam wyrzuty sumienia, że zawsze tak bezlitośnie odmawiam debiutantom. I znowu mam powód, by powrócić do tej praktyki. 😉
Natomiast godne podziwu jest to, że dotrwałam do końca.