Do refleksji nad tym, dlaczego mimo przeczytania mnóstwa książek, mimo tylu lat studiów na wydziale polonistyki wciąż mam problem z bezbłędnym napisaniem tekstu, skłonił mnie jeden z ostatnio otrzymanych mejli, który zawierał uwagi do mojego tekstu. Myślałam, że być może jest to u mnie jakiś rodzaj dysleksji albo skutek lenistwa, bo nie chce mi się czytać kilka razy tego, co sama właśnie napisałam. Wiadomo, że do wychwycenia pewnych błędów trzeba mieć to wyczulenie, niektórzy się z tym rodzą. Ja dostrzegam podstawowe błędy w cudzych tekstów, ale niektóre źle skonstruowane sformułowania mogę uznać za poprawne. Prawdziwa przyczyna moich problemów tkwi w tym, że nie mam wzoru, który jasno określiłby mi co jest w danym tekście dopuszczalne, a co nie. Jakie gry z językiem, ze stylem można uznać za artystyczne, a co już jest błędem. I co ważniejsze, dlaczego to jest błąd.
Książki nie będą stanowić wzoru, ponieważ większość współcześnie wydawanych książek przechodzą korektę i redakcję, ograniczoną do napisania dwóch nazwisk w stopce wydawniczej. Ta dobra literatura współczesna też nie pomoże, bo autorzy często się bawią słowami, gramatyką i stylem w imię jakiegoś artystycznego założenia, które nie przekłada się na język używany w codziennych praktykach pisarskich. Dobra i normalnie napisana literatura też nie pomoże, bo jest przestarzała. Językiem dzieł klasyki będzie trudno opisać naszą rzeczywistość, słownictwo tej literatury okazuje się być dla nas archaiczne, tak jak nasze najczęściej używane pojęcia dla autorów klasyki byłyby uznane za neologizmy.
Obok stwierdzenia, że czytanie pomaga w opanowaniu poprawnego posługiwania się danym językiem, stawia się pogląd, że to regularne pisanie poprawia warsztat. Po tym, ile tekstów napisałam w swoim niedługim życiu i jaki jest tego efekt, mogę z pewnością stwierdzić, że to nie wystarcza. Bo co z tego, że napiszesz tysiąc esejów, jak w każdym będziesz powtarzać te same błędy. Potrzebny jest ktoś, kto je wyłapie i wyjaśni, dlaczego to jest błąd.
Wzorem powinni być poloniści. Powinni. Pierwsze zwątpienie w ideę, że poloniści powinni posługiwać się poprawną polszczyzną pojawiło się u mnie w zimowym semestrze, kiedy przeczytałam pewną recenzję. Czytałam ten tekst, nie myśląc, kto jest autorem, bo dla zadania zdawało się to nie mieć większego znaczenia, miała nas interesować konstrukcja tej recenzji. W pewnym momencie pomyślałam, że może to nie jest przykładowy wzór recenzji, tylko jeden z materiałów, mających posłużyć nam do pracy korektorsko-redakcyjnej. Już chciałam zaznaczać spore partie tekstu na czerwono, kiedy odkryłam, że jest to tekst jednego z najwybitniejszych krytyków literackich. Tekst, którego czytanie, zwłaszcza na głos, sprawiało mnóstwo problemów przez dziwaczne szyki w zdaniach, stosowanie znaków interpunkcyjnych w nieuzasadniony sposób, nie wspominając o stylistycznych zabiegach, które wymagały poświęcenia sporej uwagi, aby domyśleć się, co autor miał na myśli. Po raz kolejny zwątpiłam po otrzymaniu wyżej wspomnianego mejla, gdzie prowadzący zarzucił mi sporo błędów, głównie stylistycznych, przy czym nałożone przez niego poprawki były pełne najbardziej podstawowych błędów ortograficznych, interpunkcyjnych i znaczeniowych. Nawet jeśli część z nich można uznać za literówki, to ich ilość wskazuje, że tekst był sprawdzany w pośpiechu i na kolanie, co również dobrze nie świadczy o sprawdzającym, który mnie niesłusznie o podobny pośpiech przy pisaniu eseju posądził. (Czy wy też macie tak, że prace pisane najszybciej, na akord, bez większego zaangażowania są zdecydowanie lepiej oceniane niż te, nad którymi siedzicie miesiąc albo i dłużej?)
Jednak nie generalizujmy, na pewno są gdzieś poloniści, którzy nie mają problemu z poprawnym posługiwaniem się ojczystym językiem. Na pewno wielu z nich jest na moim wydziale. Pominę tu kolejny fakt, że trudno mówić o szlifowaniu jakiegoś warsztatu na studiach, np. krytycznego, kiedy pisze się zaledwie 3 prace w semestrze, często każdy z nich reprezentuje inny rodzaj tekstu. Zasadniczy problem tkwi w tym, że trzeba długo się naczekać na to, żeby prowadzący ten tekst przeczytał i zrobił do niego uwagi. Kiedy po dwóch miesiącach udało mi się odzyskać od prowadzącego tekst po korekcie, okazało się, że ta była zrobiona do połowy. Dyżur stracony, bo zamiast rozmawiać o tekście i moim warsztacie, ponownie oddałam tekst, by korekta została dokończona. Nie będę mówić, ile trwało czekanie na sprawdzenie kolejnych tekstów, wspomnę, że jednego tekstu z poprawkami nie otrzymałam już w ogóle. Skończył się semestr, zmienił się prowadzący. I wiecie, ja rozumiem, że każdy ma jeszcze inne, być może pilniejsze, obowiązki, ale jak już coś się deklaruje, ustala się pewne terminy, to dobrze by było się tego trzymać. Co ja mogę wynieść z warsztatów krytycznych, kiedy nie wiem, czy dobrze opanowałam pisanie określonego rodzaju tekstu; nad czym muszę popracować?
Źródła problemu z moim warsztatem pisarskim doszukuję się jeszcze na wcześniejszym etapie edukacji. Wydaje mi się, że wtedy straciłam poczucie, co jeszcze jest dopuszczalną lingwistyczną zabawą, a co już błędem językowym. Liczbę napisanych wypracowań przez czteroletni okres liceum można podać na palcach jednej ręki. Pierwsze zadane wypracowanie zostało pozbierane do sprawdzenia, ale omówienia tych prac nie doczekaliśmy, nauczycielka obiecała, że zrobi to wraz z drugim wypracowaniem. Drugiej pracy już nie zebrała od całej klasy, lecz od kilku ochotników. Jednym z nich byłam ja, bo dotychczasowe doświadczenie przekonywało mnie, że umiem takie prace pisać, a dodatkowe dobre oceny zawsze przydadzą się przy podnoszeniu ocen semestralnych. Te wypracowanie mieliśmy pisać w zeszytach do zadań domowych. Tak jak zeszyt oddałam w pierwszych miesiącach pierwszej klasy liceum, tak go odzyskałam w pierwszym semestrze czwartej klasy, kiedy nauczycielka podeszła do mnie i powiedziała: „robiłam porządki i znalazłam twój zeszyt”. Myślicie, że praca była sprawdzona? Gdzie tam.
Im bliżej matury, tym bardziej zależało nam na tym, by sporządzanie kluczy do największego zadania maturalnego zastąpić pisaniem wypracowań, bo co z tego, że będziemy wiedzieć, jakie elementy zawarte w rozprawce trafią w klucz i zaowocują punktami, skoro nie wiemy, jak je w ogóle przedstawić. Wiedzieliśmy, że odpowiedź na postawiony problem napisana w formie notatki punktami z myślnikami nie zostanie uznana jako rozprawka. W odpowiedzi na nasze pytanie, czemu nie piszemy wypracowań tylko klucze, usłyszeliśmy, że i tak nie piszecie prac, jak wam je zadam. Nie wnikając w to, czy obserwacja polonistki była zgodna z rzeczywistością, warto przyjąć perspektywę ucznia. Jaką ma mieć motywację do pisania prac, skoro nie zostają one sprawdzane i omawiane, a czasem nawet przez przypadek posłużą jako rozpałka do kominka? Tak, raz usłyszeliśmy, że niestety nasze prace nie zostaną ocenione, ponieważ mąż nauczycielki pomylił makulaturę do spalenia ze stosem prac uczniów do sprawdzenia. Z jednej strony to może być zabawna anegdotka, ale z drugiej… Chyba lepiej tego nie komentować.
Na zakończenie pozwolę sobie sparafrazować słowa jednej z prowadzących: „cieszcie się, że jeszcze ktoś wasze teksty poprawia, bo później coraz rzadziej będą trafiać się takie sytuacje”. Czytanie swojego zredagowanego tekstu często budzi irytację, zwłaszcza kiedy najlepsze, w naszym odczuciu, zdanie trzeba usunąć, bo okazuje się być niewłaściwe. Ale na pewno też wiele uczy. Tylko z drugiej strony, komu można zaufać, jeśli każdy gdzie indziej dopatrzy się błędów w twoim tekście. Albo, co gorsza, ta sama osoba jednego razu uzna, że tekst jest średni, a następnego ten sam tekst bez wprowadzenia najdrobniejszych poprawek uzna za świetny…
Oczywiście nie siedzę bezczynnie i czekam, aż ktoś w końcu nauczy mnie tego, czego chcę. Łapię wszystkie możliwe okazje uczestniczenia w konkursach recenzenckich, warsztatach, wolontariatach oferujących pracę w redakcji, bo wiem, że podczas tych krótkich, jeśli chodzi o czas trwania, wydarzeń nauczę się więcej niż przez rok (albo i dwa lata) studiów na krytyce literackiej. Taka jest smutna prawda.